Krzysztof Kamecki

2022-12-22
Dr Krzysztof Kamecki w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

Dr Krzysztof Kamecki w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska

Polskie Radio PiK - Zwierzenia przy muzyce - Krzysztof Kamecki

Doktor Nauk Medycznych, chirurg, urolog, dyrektor do spraw medycznych Centrum Onkologii w Bydgoszczy.

„...wierzyłem, że będę się w stanie zrealizować i mogę zrobić coś dobrego. Dziś nie wyobrażam sobie, co mógłbym robić innego (...) potrzebuję stałego potwierdzenia, że moje działania dobrze służą pacjentom. Satysfakcja widoczna na twarzy pacjenta bardzo mnie motywuje (...) z pacjentami mamy wspólny cel – potrzebujemy satysfakcji z wyniku leczenia....”


Piątek, 23 grudnia godz. 20:05
Wszyscy wiemy, że od jakiegoś czasu robot da Vinci chyba już nie ma przed Panem tajemnic, ale o tym porozmawiamy trochę później. Zacznę może od pytania fundamentalnego … Skąd Pan się wziął w Bydgoszczy?
- W Bydgoszczy skończyłem studia na Akademii Medycznej, potem pracowałem w Krakowie, chciałem zostać kardiochirurgiem. W bydgoskim szpitalu im. Jurasza w perspektywie kilku lat miał powstać oddział kardiochirurgii. Kilku chirurgów zostało skierowanych na kilkuletnie szkolenie do Instytutu Kardiologii w Warszawie. Ja dopiero kończyłem staż podyplomowy. Musiałem działać na własną rękę. Rektor Akademii zadeklarował, że jeżeli zdobędę doświadczenie do czasu otwarcia oddziału, to mam szansę na pracę. Chciałem uczyć się od najlepszych i napisałem list do prof. Dziatkowiaka, szefa kardiochirurgii w Krakowie. Wezwał mnie na rozmowę, zatrudnił i postawił ambitne wymagania. Miałem w czasie 3 lat zdobyć specjalizację 1 stopnia z chirurgii ogólnej i rozpocząć specjalizację z kardiochirurgii, aby później kontynuować ją w Bydgoszczy. Może byłbym dzisiaj kardiochirurgiem, gdyby nie fakt, że pod koniec lat 90-tych zmiany w przepisach specjalizacyjnych pokrzyżowały zawodowe plany wielu młodych lekarzy. Mój szef obiecał interweniować w tej sprawie. W podobnej sytuacji w mojej w klinice było jeszcze 6 lekarzy, ale oni mogli czekać, byli u siebie. Tymczasem moja rodzina czekała w Bydgoszczy. Przeprowadzka do Krakowa była nierealna. Moja pensja w trakcie specjalizacji była 100 zł wyższa od zasiłku dla bezrobotnych, pozwalała na wynajęcie pokoju w drewnianej chacie bez łazienki na peryferiach miasta, skromne wyżywienie i dwa bilety kolejowe do Bydgoszczy. To była ogromna próba i dla mnie, i dla mojej rodziny. Minął rok, nowych przepisów specjalizacyjnych nie było, nie mogłem rozpocząć wymarzonej specjalizacji. Postanowiłem, że wrócę. Był początek lat dwutysięcznych i rozpocząłem specjalizację z urologii.

Czyli urologia to był drugi wybór?

- Tak, to był drugi wybór, przemyślany. Rodzina była zadowolona, że nie chciałem już robić czegoś, co wiązałoby się z kolejnym wyzwaniem. Zajęcia z urologii na studiach nie zapadły mi w pamięć, do głowy by mi nie przyszło, że kiedyś zostanę urologiem. A jednak… Atrakcyjne w urologii jest to, że szybko można uzyskać samodzielność, wiele zabiegów wykonuje się jednoosobowo a postęp technologiczny jest bardzo widoczny. Gdy zaczynałem urologię wprowadzane były techniki laparoskopowe i ten rozwój technik mało inwazyjnych trwa do dziś. Ostatnim naszym doświadczeniem, wspaniałym zresztą, jest pozyskanie robota Da Vinci. Po 20 latach pracy, kiedy już wydawało mi się, że chyba wiem jak powinienem dobrze zoperować pacjenta, okazało się, że mogę to zrobić lepiej, ponieważ dostałem doskonalsze narzędzia.

Czy Robota da Vinci można nazwać taką „super zabawką”, która ułatwia i życie z jednej strony lekarzowi, ale też znacznie szybciej stawia do pionu pacjenta?
- Dla pacjenta korzyść jest niesamowita. To przerosło moje oczekiwania. Kiedy staraliśmy się z panem dyrektorem Kowalewskim o to, żeby robot chirurgiczny znalazł się w Centrum Onkologii, to zakładałem, że dzięki niemu uda się skrócić pobyt pacjenta po operacji raka prostaty z 7 do 4 dni. Tymczasem żaden z pacjentów po operacji Da Vinci, a już wykonaliśmy ich ponad 40, nie spędził w szpitalu więcej niż 3 dni. Prawie wszyscy wrócili do domu już w 2 dniu, do 3 dnia pozostawali pacjenci z powodu organizacji transportu do domu. Niektórzy pacjenci, to jest kolejne zaskoczenie, nie potrzebują leków przeciwbólowych po operacji. Leki podane na zakończenie operacji wystarczają na kilka godzin okresu pooperacyjnego i kiedy ich działanie ustępuje, pacjent odczuwa pewne dolegliwości, ale nie tak dokuczliwe, żeby prosił o leki przeciwbólowe. Początkowo upominałem pacjentów, aby nie powstrzymywali się z prośbami o leki. Wiem, że to jest taki objaw męskości, że zaciska się zęby i myśli „boli, ale wytrzymam”. Tymczasem pielęgniarka czeka na takie zgłoszenie, a tu nie ma zgłoszeń. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Przygotowałem się na to, że na początku będzie trudno, będą problemy, a tutaj odpukać, boję się zawsze mówić to głośno, ale jak do tej pory nie było żadnego problemu. Jednak statystyka jest nieubłagana, kiedyś problemy się zdarzą, ale mam nadzieję, że nieprędko.

Dr Krzysztof Kamecki w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda JasińskaCzy Pan pochodzi z rodziny o korzeniach medycznych?
- Nie. Jestem pierwszym lekarzem w rodzinie. Jestem też pierwszym członkiem rodziny z wyższym wykształceniem. W mojej grupie studenckiej wiele osób pochodziło z rodzin lekarskich, skończyło prestiżowe licea z językiem łacińskim. Mogłem tylko pozazdrościć takiego wsparcia. Ja skończyłem liceum w Tucholi, byłem jedynym uczniem, który dostał się na medycynę od wielu lat.

Za pierwszym razem?
- Za pierwszym razem. Na 250 zdających byłem na 17. pozycji. Podszedłem do tego bardzo zadaniowo. Podporządkowałem swoje życie w okresie licealnym temu, żeby dostać się na medycynę. Wydawało się to niemożliwe dla ucznia z małej miejscowości, ze szkoły bez odpowiedniego zaplecza, bez udziału nauczycieli z doświadczeniem w przygotowywaniu na studia lekarskie. Wykorzystałem w 100% to, co oferowało mi liceum, poza tym uczyłem się sam, poświęcałem na to każdy weekend. To były trudne czasy, brakowało wszystkiego, nie było Internetu, książki zdobywałem przeszukując biblioteki pedagogiczne, antykwariaty i zasoby lekarzy, którzy pracowali w Tucholi. Od weterynarzy pożyczałem książki o anatomii zwierząt, zdobyłem książki z uczelni rolniczych, m.in. z ówczesnej ATR.

Medycyna się ukazała prawdziwą pasją?
- Wierzyłem, że będę się w stanie zrealizować i mogę zrobić coś dobrego. Dziś nie wyobrażam sobie, co mógłbym robić innego.

To tucholanina bardziej ciągnęło do Bydgoszczy, niż na przykład do Gdańska?
- Dla mnie wyjazd z Tucholi do Bydgoszczy był wielkim wydarzeniem. Pamiętam, że do dużych miast jeździło się z rodzicami kilka razy w roku po to, żeby zrobić zakupy, głównie do szkoły. Mój wybór studiów w Bydgoszczy był podyktowany względami ekonomicznymi, ponieważ nie byliśmy specjalnie dobrze sytuowani. Początkowo planowałem, że utrzymam się w akademiku. Miałem przyznane miejsce więc stawiłem się w akademiku w Fordonie z torbami książek i ubrań dzień przed rozpoczęciem studiów, w niedzielę wieczorem, a wtedy okazało się, że miejsca dla mnie nie ma. Spędziłem kilka godzin w portierni, przed północą dostałem poduszkę, za jakiś czas kołdrę i w końcu znalazła się jakaś pusta kanciapa, gdzie mogłem przenocować na podłodze do godziny 5.00. O godzinie 7.00 musiałem być już na pierwszych zajęciach.

To była taka trochę szkoła z organizacji życia?
- Oj tak. Po dwóch tygodniach znalazłem miejsce w internacie Technikum Kolejowego, na miejscu była stołówka. Jestem wdzięczny pani kierownik, że mnie przyjęła. Wywołałem zamieszanie, byłem spoza szkoły, starszy niż pozostali uczniowie. Przez rok mieszkałem w pokoju z trzema pierwszoklasistami, mieli chyba po 15 lat, za bardzo ich interesowały moje książki z anatomii, musiałem je ukrywać w tapczanie, tak jak kości do nauki anatomii, w tym czaszkę zdobytą z cmentarza. To był internat dla młodzieży, reguły były sztywne. O godzinie 22:00 gasło światło. Tymczasem ja naprawdę musiałem się uczyć. Wiadomo było, że po pierwszym roku studiów odpadnie co trzeci student.

Jak długo trwał ten dryl internatowy w Pana życiu?
- Tam spędziłem pierwsze 2 lata studiów. W internacie Technikum Kolejowego stworzono mi później specjalne warunki. Otrzymałem dostęp do czytelni, tam mogłem przechowywać swoje książki i spędzać czas do północy.

A dlaczego chirurgia i urologia?
- Dlatego, że efekty leczenia chirurgicznego są szybko widoczne i łatwo je powiązać z chirurgiem. Ja potrzebuję stałego potwierdzenia, że moje działania dobrze służą pacjentom. Satysfakcja widoczna na twarzy pacjenta bardzo mnie motywuje. Był taki okres, kiedy jako dyrektor medyczny musiałem bardziej zaangażować się w bieżące sprawy administracyjne i wycofać nieco z leczenia operacyjnego. Rozpoczynała się pandemia COVID-19. Zamknąłem prywatną praktykę lekarską, żeby poświęcić swój czas Centrum Onkologii. Brakowało mi regularnego, pozytywnego kontaktu z pacjentami. Na szczęście ten trudny okres już za nami. Dzięki robotowi Da Vinci i krótszym pobytom pacjentów w szpitalu zwiększa się liczbę operacji, skraca się czas oczekiwania na leczenie onkologiczne. Czuję satysfakcję, gdy następnego dnia po operacji Da Vinci pacjent czuje się dobrze, w kolejnym dniu chce wrócić do domu, a za 2-3 tygodnie cieszy się z wyniku histopatologicznego i sprawności po zabiegu. Na takiej szybkiej informacji i satysfakcji z pracy mi zależy. Zabiegowcy są od takiej satysfakcji uzależnieni.

Czy lekarze zabiegowcy też momentami czują się takimi cudotwórcami? Bo to jest wielka radość jak pacjent wychodzi ze szpitala.
- My podchodzimy do każdej onkologicznej operacji jak do wyzwania. Dążymy do tego, aby wykonywać zabiegi perfekcyjnie i powyżej standardu. Jeżeli standardem postępowania w jakiejś operacji jest usunięcie całego narządu z guzem nowotworowym, my do ostatniej chwili w czasie operacji sprawdzamy możliwość bezpiecznego pozostawienia chociaż jego zdrowej części. Żyjemy w ciągłym stresie i nieustannie podnosimy sobie poprzeczkę. Każdy z nas ma w pamięci takich pacjentów, do których leczenia podchodził z duszą na ramieniu. Dawał z siebie wszystko, operacja trwała kilka, kilkanaście godzin i nadchodził etap weryfikacji. Kiedy spektakularnie korzystnie odwraca się rokowanie pacjenta, można poczuć się niesamowicie. Nigdy nie miałem wrażenia, że dokonałem cudu. Cieszę się z sukcesów, ale traktuję je z pokorą. W moim oddziale urologów łączy pasja. Nie kończymy pracy regularnie o 15:00, często planowe operacje trwają do 18.00. Jesteśmy odpowiedzialni za wielką liczbę ludzi. Każdy z nas nosi w myślach pacjentów, których sytuację nieustannie rozważa i planuje działania. Z pacjentami mamy wspólny cel – potrzebujemy satysfakcji z wyniku leczenia.

Najdłuższa operacja, którą Pan przeprowadzał?
- Może były dłuższe, ale zapamiętałem ponad 8-godzinną operację usunięcia zaawansowanego raka pęcherza moczowego z naciekiem na jelita. Dodatkowy stresem była informacja, że pacjentem jest lekarz ordynator kardiologii z południa Polski, który dotarł do Centrum wiedziony informacją, że tu jest dobra urologia. Operacja była wyzwaniem. Pamiętam, że nie czułem zmęczenia, wierzyłem w powodzenie tej operacji, przy stole operacyjnym zmieniali się moi asystenci, a ja nadal trwałem. Kiedy pacjent przyjechał na kontrolę po 4 tygodniach i zobaczyłem jej efekt, poczułem ogromną ulgę i satysfakcję.

Dr Krzysztof Kamecki w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda JasińskaJak się czuje lekarz po wielogodzinnej operacji. Kiedy już mija stres, bo adrenalina pewnie jest cały czas.
- Oczywiście, stres powoduje, że nie czujemy głodu i zmęczenia, aż do chwili, gdy wracamy do domu. Czasem po dłuższych operacjach wracam do domu około godziny 20.00, jem wtedy obiad i niestety zasypiam na kanapie. Żona już jest z tą sytuacją pogodzona, tylko przykrywa mnie kocem. Już nie ma siły ze mną walczyć. A ja budzę się o godzinie 4:00 i zaczynam przygotowania do pracy tak, żeby nie obudzić reszty rodziny. O 6.00 budzą się wszyscy, robimy śniadanie i ruszamy do pracy, do szkoły. Wiem, że taki tryb życia rujnuje zdrowie i jeżeli chcę doczekać emerytury i jeszcze być obecny w życiu mojej rodziny, to powinienem o siebie dbać. Ciągle to sobie obiecuję i nie wychodzi mi to najlepiej. Nakrzyczałbym na pacjenta, który by w taki sposób postępował.

A co na to rodzina?
- Moja żona jest lekarką, specjalistą ginekologiem, w trakcie drugiej specjalizacji z chirurgii, pracuje również w Centrum, w Klinice Nowotworów Piersi. Jest chirurgiem, zna charakter tej pracy. Rozumie, gdy wracam do domu i czasami nie mam siły rozmawiać.

Dwóch „zabiegowców” pod jednym dachem…
- Czasami iskrzy, to prawda. Czasami nie mam ochoty słuchać tego, co się działo przy jej operacjach, ale chętnie bym opowiedział o swoich.
Próbujemy prowadzić normalną rodzinę, ale często improwizujemy, bo często nie jesteśmy w stanie przewidzieć, o której godzinie skończymy pracę, kto odbierze dziecko ze szkoły i zawiezie na zajęcia dodatkowe, czy spotkamy się w domu na obiedzie czy dopiero w porze kolacji, kto zrobi zakupy. Nie raz zdarzyło się, że odbierałem córkę ze szkoły zbyt późno, gdy w szkole nie było już innych dzieci. Patrzyła na mnie z wyrzutem, a ja otrzymywałem reprymendę od pracowników szkoły, o której to się przyjeżdża po dziecko. Oczywiście mógłbym się w jakiś sposób usprawiedliwić, ale to by niczego nie zmieniło. Na szczęście córka wkrótce będzie wracać ze szkoły do domu samodzielnie.

A córka może pójść w Państwa ślady?
- Mój syn Tomek w tym roku rozpoczął studia lekarskie w Bydgoszczy. A Helenka ma dopiero 10 lat - chciałbym, żeby dokonała wyboru samodzielnie, ale obawiam się, że mając obojga rodziców z taką profesją, będzie pewnie od najmłodszych lat ukierunkowana i będzie chciała zająć się tym samym, czym mama i tata. Zresztą coraz częściej odgraża się, że będzie lekarką.

Zobacz także

Marcin Styczeń

Marcin Styczeń

Paweł Szkotak

Paweł Szkotak

Łukasz Drapała

Łukasz Drapała

Paulina Rubczak

Paulina Rubczak

Anna Rusowicz

Anna Rusowicz

Darek Kozakiewicz

Darek Kozakiewicz

Paweł Lucewicz

Paweł Lucewicz

Profesor Piotr Salaber

Profesor Piotr Salaber

Olga Bończyk

Olga Bończyk

Co tydzień jest okazja do spotkań z niecodzienną muzyką, z niecodziennymi gośćmi, niecodziennymi tematami...
„Zwierzenia przy muzyce”
zaprasza Magda Jasińska
Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies.

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Więcej informacji można znaleźć w naszej Polityce prywatności

Zamieszczone na stronach internetowych www.radiopik.pl materiały sygnowane skrótem „PAP” stanowią element Serwisów Informacyjnych PAP, będących bazą danych, których producentem i wydawcą jest Polska Agencja Prasowa S.A. z siedzibą w Warszawie. Chronione są one przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Powyższe materiały wykorzystywane są przez Polskie Radio Regionalną Rozgłośnię w Bydgoszczy „Polskie Radio Pomorza i Kujaw” S.A. na podstawie stosownej umowy licencyjnej. Jakiekolwiek wykorzystywanie przedmiotowych materiałów przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, jest zabronione. PAP S.A. zastrzega, iż dalsze rozpowszechnianie materiałów, o których mowa w art. 25 ust. 1 pkt. b) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jest zabronione.

Rozumiem i wchodzę na stronę