Szefowa, pomysłodawczyni, chórmistrzyni, człowiek o wielu pasjach.
„...myślę, że jestem odważną osobą. Nie boję się wyzwań i gdzieś tam one mnie od środka nakręcają. Też nie boję się odmówić, były też sytuacje takie, gdzie odmówiłam, ze względu na to, że dzieło było dla dzieci na ten czas, na ten skład osobowy za trudne. A chodzi o to, żeby pokazać walory, a nie pokazać słabości i żeby też dzieci nie czuły takiego ciśnienia i jakiejś presji. Tylko ma to dla nich być już docelowo przyjemnością, więc tego się trzymam. Przy wyborze repertuaru, tym się kieruję, czy one będą miały z tego przyjemność już w samym finale, bo na początku nie zawsze mają, ale ten finał mnie interesuje (...) dzieci faktycznie chcą wiedzieć i wiedzą, że mogą pytać i są taką otwartą kartą, natomiast chcą znać zasady pracy. Na początku im mówię, jak ta próba będzie przeprowadzona, co dzisiaj będziemy robić na zajęciach, czym się zajmiemy, kiedy będzie chwila relaksu, bo zawsze jest, kiedy jest czas na pytania, na odpowiedzi i one mają porządek. Są bardzo wytrwałe, ale przede wszystkim to są dzieci, które chcą, bo to jest pierwsza rzecz...”
Piątek, 16 maja 2025 o godz. 20:05
Chór „Rubinki” obchodził niedawno jubileusz 25-lecia, a to twoje dziecko artystyczne.
- Oj, już dorosłe, po studiach…
Przypomnisz, jak się narodziły „Rubinki”?
- Z wielką chęcią. „Rubinki” narodziły się 25 lat temu, w roku szkolnym 99/2000 w Państwowym Zespole Szkół Muzycznych imienia Artura Rubinsteina. Właściwie to przyszłam na zastępstwo. Wcześniej, przez rok, będąc jeszcze studentką Akademii Muzycznej zastępowałam koleżankę, prowadząc zajęcia chóru. I tak przez ten rok prowadziłam, prowadziłam, zastępowałam i utwierdziłam się w przekonaniu, że to jest moja droga, że powinnam nią iść, bo się czuję wspaniale pracujące z ludźmi. Akurat wtedy zastępowałam koleżankę i pracowałam z chórem mieszanym, czyli licealnym, więc do czynienia za bardzo nie miałam z dziećmi. Ale świętej pamięci ówczesna pani dyrektor Ewa Stąporek-Pospiech stwierdziła po tym roku, że mnie jednak zostawi. Zaprosiła nas dziewczyny, czyli mnie i Olę Gruczę-Rogalską, żeby porozmawiać i w końcu zapytała: to teraz jak robimy? Ola stwierdziła, że zostaje przy starszych, więc ja miałam pracować z tymi młodszymi. Zgodziłam się i tak zaczęła się moja praca z dziećmi. Natomiast po pierwszych próbach, odczułam, że chór potrzebuje swoją tożsamość, że dzieci potrzebują to, żeby nie były bezimienne i żeby to nie był chór jako jeden z przedmiotów muzycznych. Więc zaświtała mi myśl, może zacznę od nazwy. I tak też podzieliłam się tym pomysłem z panią dyrektor, a ona przytaknęła i powiedziała: zobaczymy co dzieci na to. Dzieci podawały swoje propozycje, między innymi właśnie „Rubinki”, ale nie od kamienia, a od Artura Rubinsteina. Tym bardziej to się bardzo spodobało mnie i pani dyrektor i tak zaczęła się ich historia i taka praca już konkretnie nad tym, żeby powstał jakiś organizm, bo ja cały czas stwierdzam, że chór jest jak organizm. A pierwszy koncert taki większy to była propozycja z Filharmonii Pomorskiej, więc musiałam się bardzo szybko spinać, żeby zaśpiewać, żeby chór w ogóle zadebiutował, żeby ten debiut był przynajmniej taki z klasą. Padła propozycja Requiem wojenne Benjamina Brittena. Peter Schwarz za pulpitem dyrygenckim i pierwsze wejście Rubinków na estradzie Filharmonii Pomorskiej. Teraz trwamy, jesteśmy, za co bardzo dziękuję Filharmonii i dyrekcji, pani dyrektor Eleonorze Harendarskiej, dyrektorowi Maciejowi Puto, dyrektorowi Cezaremu Nelkowskiemu, który jest z nami od początku, bo to są najważniejsze koncerty dla dzieci.
Agnieszka Sowa w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Jak się czujesz ze statuetką „Ignacego”, którą otrzymałaś od szefostwa filharmonii?
- Oszołomiona. Jestem oszołomiona, wierz mi, że nikt nie puścił farby, nikt niczego nie doniósł, nie zdradził więc trudno mi było unieść emocjonalnie to, co się wydarzyło już w finale samego koncertu, gdyż sam koncert był bardzo emocjonalny. Ale musiałam dać radę i jestem bardzo wdzięczna, zaskoczona, bardzo mile zaskoczona i właściwie czuję się cały czas jakby to się wydarzyło, ale jeszcze do końca do mnie nie dotarło.
Czy prowadzenie zespołów wokalnych to był twój „Plan A” na życie?
- Nie.
A co było tym „Planem A”?
- ... był flet poprzeczny. Zdawałam do Akademii Muzycznej, tu w Bydgoszczy, na wydział instrumentalny. Myślałam, że będę koncertować, tym bardziej, że kończąc liceum grałam w orkiestrze. Właściwie cały czas grałam, całe życie, grałam w orkiestrze, nie śpiewałam w chórach. To jest w ogóle taka ciekawostka, grałam też solo z orkiestrą. Wyjeżdżaliśmy z orkiestrą na turnée, więc myślałam, że to jest moją drogą. Ale się nie dostałam. Widać tak miało być. Nie dostałam się do profesora Łęgowskiego. Wówczas były dwa miejsca. Ja byłam tą trzecią. Podobno zabrakło mi 0,3 punktu i to zaważyło, że mnie nie przyjęli. Stwierdziłam, nie wracam do domu, gdyż ja nie jestem rodowitą bydgoszczanką, chociaż w tej chwili mogę już tak siebie określić. Jestem bydgoszczanką z wyboru, z losu, który pokierował mnie tutaj. Natomiast jestem Żuławianką, kończyłam muzyczną szkołę podstawową w Elblągu, więc woda jest mi bardzo bliska, stąd też ta Bydgoszcz i Brda, czuję się tu znakomicie. Nie dostałam się i stwierdziłam, przecież nie będę wracać do domu.
Nie załamałaś się?
- Nie załamałam się. Stwierdziłam, że musi być ten „Plan B”. Miałam właściwie dwa dni na to, żeby zadecydować, gdyż następne egzaminy właśnie odbywały się za chwilę. Musiałam podjąć decyzję i zaryzykowałam. Podjęłam decyzję, że spróbuję na Wydział wówczas Wychowania Muzycznego. Ale dalej będę próbowała na ten flet, ważne, żebym się dostała na Akademię Muzyczną. Byłam bardzo wierna, bo nawet mieszkałam w akademiku z koleżanką, która dostała się na flet. Chodziłam dzielnie na próbę orkiestry do pana Zygmunta Rycherta. Już nawiązała się między nami też taka nić sympatii i współpracy. On też mi dużo rzeczy mówił i tak zaczęło się to moje machanie łapkami na wydziale wychowania muzycznego. Po drugim roku dopiero była specjalizacja i komisyjnie stwierdzono, że ta Agnieszka Sowa niech idzie tą drogą, bo się nadaje. Było nas w ten czas sześcioro czy siedmioro, tylko z całego kierunku. Później konkursy dyrygenckie w Poznaniu i właściwie ten Poznań dopiero mnie utwierdził w przekonaniu, że chyba to jest moja droga. Do końca jeszcze ten flet gdzieś tam z tyłu głowy tkwił, grałam, grałam, i liczyłam na to, że zrobię tak zwane rozszerzenie. Skończę też flet, ale jak już otrzymałam trzecią nagrodę na dyrygenckim konkursie ogólnopolskim w Poznaniu w Akademii Muzycznej, będąc jedną z pięciu osób w finale, jedyną kobietą, to powiedziałam, to chyba jest to i dopiero zawierzyłam losowi i zawierzyłam profesorom, którzy we mnie uwierzyli wcześniej niż ja sama.
Czy prowadzenie zespołów dziecięcych jest trudniejszą profesją niż prowadzenie chociażby studentów, z którymi też pracujesz?
- To jest zupełnie inna specyfika. Inny język…
Chociaż tutaj do chóru już wprowadziłaś nuty, prawda?
- Generalnie nie pracuję w oparciu o nuty. Jakby dzieci owszem dostają ode mnie materiały nutowe, ale nie śpiewają z nut. One szybko się uczą na pamięć i generalnie powtarzając po mnie frazę już to znają.
Czyli pracujesz jak z chórem amatorskim?
- Trochę tak, to znaczy, moim zdaniem jest szybciej przy uwzględnieniu ilości godzin jakie mam w szkole, czyli dwie godziny w trakcie tygodnia, więc wbrew pozorom, wydawałoby się, że będzie łatwiej, jak będą widziały nuty, ale nuty nie mówią nim nic o frazowaniu, o emisji głosu, technice wokalnej. Więc tu skupiam się jednak na tym powtarzaniu na śpiewaniu. I przechodząc dalej do chóru akademickiego, który też prowadzę już osiemnasty rok, to powiem, że jest inaczej. Czy łatwiej, czy trudniej? Nie wiem. Inaczej pod tym względem, że dzieci jednak szybciej łapią i ten progres jest u dzieci szybszy niż u osoby dorosłej. Z tego względu, że każdy ma już swoje też myślenie, swoje wyobrażenie, więcej jest takich rozmów, wręcz dyskusji na temat i programu, więc na to zaufanie, myślę, że trzeba dłużej troszeczkę popracować z osobami dorosłymi i dać im więcej czasu. Dzieci są bardzo naturalne i takie ufne, dlatego też trzeba uważać, żeby siebie nie stawiać na piedestale tak wysoko, bo już się na nim jest na dzień dobry.
Agnieszka Sowa w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Jaka jest relacja między tobą a chórzystami z „Rubinków”?
- Myślę, że bardzo szczera, otwarta.
Jesteś ciocią dla nich?
- Mówią do mnie niektóre: pani Sowo, niektórzy mówią pani Agnieszko, albo proszę pani, to w zależności jak czują, natomiast ja nie reaguję. Tutaj nie chodzi o nazewnictwo. Natomiast dzieci faktycznie chcą wiedzieć i wiedzą, że mogą pytać i są taką otwartą kartą, natomiast chcą znać zasady pracy. Na początku im mówię, jak ta próba będzie przeprowadzona, co dzisiaj będziemy robić na zajęciach, czym się zajmiemy, kiedy będzie chwila relaksu, bo zawsze jest, kiedy jest czas na pytania, na odpowiedzi i one mają porządek. Są bardzo wytrwałe, ale przede wszystkim to są dzieci, które chcą, bo to jest pierwsza rzecz. Czyli te, które nie chcą nie śpiewają w Rubinkach. To jest pierwsza rzecz. Druga, wybrane z wybranych, ale wybrane nie pod względem też umiejętności i zdolności muzyczno-wokalnych, tylko tak naprawdę to serce jest na pierwszym miejscu i wiem, że ten głos i ta przestrzeń wokalna się też w nich rozwinie, bo są to chęci i to trzeba pielęgnować.
A powiedz mi, bo fundujesz „Rubinkom” niezłe przygody. To jest ta zachęta, ten haczyk na wędce.
- Haczyk na wędce, ale też nagroda, bo wiedzą, jeżeli gdzieś coś pięknie pójdzie, to na pewno coś się jeszcze fajniejszego wydarzy. Występowały już kilkukrotnie w Operze Nova, podczas już takich pełnowymiarowych spektakli, i to jest z zespołami zagranicznymi. Tak, to jest właściwie coś nowego, co ich spotkało, czyli nowa karta się otworzyła dzięki panu dyrektorowi Maciejowi Figasowi, który zaufał, zaprosił do współpracy i w zeszłym roku właśnie to było „Turandot” Pucciniego z chórem opery lwowskiej. Było przecudownie, przesympatycznie, ale też dużo pracy, bo miały tylko dwie próby i wchodziły w spektakl. Więc to była inna praca, szybka praca, ale też była ta marchewka i był sukces. Później „Cyganeria” więc to jest nowa karta, a zobaczymy co będzie dalej.
Inną przygodą jest też przyjaźń z panią Elżbietą Penderecką.
- Ojej. Mówiąc tak bardzo blisko, jest taką babcią „Rubinkową”, gdyż pokochała je, ale to też dzięki tej karcie, którą otworzyła dla nas i otwiera cały czas Filharmonia Pomorska. Gdyby nie festiwale, w których dzieci biorą udział, to pani Penderecka też by ich nigdy nie usłyszała. Chociaż mąż świętej pamięci maestro, był kiedyś taki koncert i spotkanie z mistrzem i mamy piękny wpis, piękną dedykację. Także Krzysztof Penderecki od dawna już z nami, gdzieś tam był i teraz powrócił.
Czyli to jest taki chór dziecięcy do zadań specjalnych. Bo one są od zadań specjalnych.
- No tak. To ja też myślę, że jestem odważną osobą. Nie boję się wyzwań i gdzieś tam one mnie od środka nakręcają. Też nie boję się odmówić, były też sytuacje takie, gdzie odmówiłam, ze względu na to, że dzieło było dla dzieci na ten czas, na ten skład osobowy za trudne. A chodzi o to, żeby pokazać walory, a nie pokazać słabości i żeby też dzieci nie czuły takiego ciśnienia i jakiejś presji. Tylko ma to dla nich być już docelowo przyjemnością, więc tego się trzymam. Przy wyborze repertuaru, tym się kieruję, czy one będą miały z tego przyjemność już w samym finale, bo na początku nie zawsze mają, ale ten finał mnie interesuje.
Tak czujesz w swojej pracy, w swojej właściwie pasji, czy też w misji górnolotnie nazywając to, że umuzykalniasz młode pokolenie? Zachęcasz, rozśpiewujesz.
- Tak myślę, że ładniejszym słowem jest „uwrażliwiasz”, bo o tę wrażliwość mi najbardziej chodzi. Jeżeli ta wrażliwość będzie rozbudzona, będzie szła dalej i myślę, że to się też wydarzyło na tym koncercie w Filharmonii i to jest dla mnie największą nagrodą. To, że na estradzie stanęli absolwenci, którzy śpiewali w chórze Rubinki, ale nie 4,5 lat temu, ale ci, którzy śpiewali 20 lat temu, i chcieli razem przeżyć tę chwilę. I powiem szczerze: teraz mi się łezka kręci w oku, że dokonało się coś niesamowitego. Przecież tak dawno śpiewali w tym chórze i to było ważne dla nich, że chcieli przyjechać, brać udział w próbach i wystąpić.
Agnieszka Sowa w studiu Polskiego Radia PiK. Fot. Magda Jasińska/PR PiK
Nigdy ci się nie nudzi, ta praca? Cały czas jesteś nakręcona?
- Nakręcona i szczęśliwa.
A co rodzina na to? No bo jednak część swojego czasu im kradniesz.
- No mam tę ogromną satysfakcję i radość, że mój syn też śpiewa w „Rubinkach”, tych mniejszych. Za chwilę pewnie będzie w tych dużych, bo chce śpiewać, więc gdzieś tam to jest część mnie i część naszego życia rodzinnego. To jest dla mnie ważne, że jesteśmy razem w tym wszystkim i to daje mi też siłę.