Spotkania ze sztuką

Sztuką można się cieszyć niezależnie od posiadanego wykształcenia czy wiedzy. Trzeba tylko mieć trochę odwagi. I tej odwagi będą starali się dodać autorzy cyklu audycji, w których artyści, kolekcjonerzy, muzealnicy, konserwatorzy opowiadać będą o wybranym dziele sztuki.

Ponieważ pomysł wydaje się być równie interesujący co karkołomny - opowiadać o dziele wizualnym w radiu, to na stronie internetowej nasi słuchacze będą mogli obejrzeć i wysłuchać znacznie więcej.

Opowieści z anegdotami o artyście, muzyką, a nawet zapachami ... Sztuka przecież pięknie łączy!



14 czerwca 2021 - Hieronim Bosch „Ogród rozkoszy ziemskich” (1490, 1500)

2021-06-15
Hieronim Bosch „Ogród rozkoszy ziemskich” Fot. wikipedia

Hieronim Bosch „Ogród rozkoszy ziemskich” Fot. wikipedia

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.24

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.24 (PiKtogramy)

W studiu profesor Dariusz Markowski - Dzień dobry.
- Witam. Dzień dobry.

„Ogród rozkoszy ziemskich” i Hieronim Bosch. Dzieło datowane, no właśnie, tak nie do końca jesteśmy zgodni co do daty powstania tego dzieła.

- Bo ono nie jest jednoznacznie datowane. Niektórzy uważają, że powstało w 1490, inni, że w 1500 roku.

W każdym razie dzieło, które powstało kiedy artysta miał około 40 - 40 paru lat. I cóż też przedstawia ten tryptyk?

- No właśnie, najpierw należałoby się zastanowić nad jego tytułem. W ogóle, bo nie wiem, czy pani redaktor wie, że on się wcale tak nie nazywał. Tytuły tego dzieła były bardzo różne. Nazywano je niekiedy „Plantacją truskawek”, ponieważ jak przyjrzymy się tej scenie środkowej, to widzimy nienaturalnych wielkości truskawki. Jest ich tam bardzo dużo. Później niekiedy nazywano to „O próżnej sławie i ulotnym smaku truskawki”.

W katalogu z 1857 roku malowidłu nadano tytuł „Ziemskie przyjemności”. Ja z kolei w niektórych takich starszych wydaniach albumowych znalazłem również „Tysiącletnie królestwo”. Przy czym od kilku lat już ten obraz jest rozpoznawany jako „Ogród rozkoszy ziemskich”, ze względu na to, że ta główna środkowa scena, właśnie przedstawia taki ogród.

To jest w ogóle tryptyk, czyli dzieło stosunkowo duże, bo ono ma 220 na 390 cm, czyli jest to sporych rozmiarów dzieło. Te 390 jest po otwarciu. Cóż ono przedstawia? To jest właśnie taka zagadka i tutaj można byłoby się zastanowić nad filozofią tego dzieła i jak należy je oglądać.

A jak należy oglądać?

- Niektórzy uważają, że należy oglądać od lewa do prawa, niektórzy z prawa do lewa.

A Pan Profesor jest jakiego wyznania?

- Tu wyznanie nie ma znaczenia, ale jestem zdania, że powinno się chyba oglądać od lewej do prawej strony, bo mamy najpierw raj, jakby taką kolejność ja zakładam, że ten środek to jest troszeczkę może czyściec.

A na końcu i tak będzie piekło...

- No ale niekoniecznie. Dla pewnych piekło, dla niektórych niebo. Ale wracając do tego co rzeczywiście ten obraz przedstawia, też warto w ogóle wspomnieć, że Bosch to jest taki artysta, który troszeczkę łączy już epoki. To jest twórca późnego średniowiecza i właściwie już wczesnych myśli renesansowych, co myślę w tym obrazie, jakbyśmy zagłębili się w jego tematykę i jego symbolikę, to byśmy pewnie znaleźli dużo różnych myśli wczesnorenesansowych.

Natomiast Bosch w ogóle namalował bardzo niewiele prac, bo przypisuje się mu około 38 obrazów, co jest stosunkowo niewiele. Wracając do tego tryptyku, to może być takie świadectwo obłędu artysty. Niektórzy nawet podejrzewali go o pewne skłonności homoseksualne i że to jest jakby jego walka ze sobą i może z tymi skłonnościami. Pamiętajmy, że on tworzy w czasach silnej wiary i silnego kościoła, w czasach późnego średniowiecza.

Ta pierwsza scena przedstawia nam raj, gdzie pokazany jest Adam i Ewa i tu taka ciekawostka, że osobą, która błogosławi ich, jest Chrystus, a nie Bóg Ojciec. Udało się znaleźć badania tego obrazu, które były przeprowadzone ileś lat temu. Na zdjęciach rentgenowskich wykazano, że rzeczywiście początkowo artysta namalował postać Boga Ojca, jako osoby starszej, natomiast później poprawił i namalował rzeczywiście Chrystusa błogosławiącego Adama i Ewę.

Jak spojrzymy sobie w tę przestrzeń, która jest u góry, gdzie mamy fontannę, może właściwie drzewa życia, bo to bardzo często jest utożsamiane z drzewem życia, które badacze twórczości artysty uważają za drzewo draceny. Ale jak sobie spojrzymy w środek tego drzewa, mamy coś w rodzaju jakby oka, z taką pustą źrenicą, w której siedzi sowa. To jest w ogóle bardzo ciekawe, bo sowa była symbolem herezji i tutaj kiedy byśmy się zastanowili, dlaczego artysta ukazuje sowę, to cóż, czy jest heretykiem, czy jest to w pewnym sensie wskazanie, że kościół jest na tyle silny, że walczy z herezją?

Jeden z badaczy twórczości Boscha uważał, że to oko jest takim jakby pewnym magnetycznym momentem tej sceny, że należy się wpatrywać w nie, a dzięki temu uzyskamy coś w rodzaju oczyszczenia, coś w rodzaju katharsis, ale ja myślę, że to jest zbyt daleko idąca symbolika i zbyt daleko idące wyobrażenie tego obrazu.

To jest ta pierwsza scena, która jest taką właśnie bardzo specyficzną, natomiast druga, czyli ta, która jest najważniejsza, jest podzielona na takie trzy płaszczyzny. Dolna, gdzie widzimy ludzi nagich, ludzi, którzy się kochają, ale co ciekawe nikt z nich nie jest zadowolony z tej miłości. Jak spojrzymy na ich twarze to tam nie widać radości. Ciekawą taką częścią jest środkowa scena, która przedstawia rodzaj sadzawki, w której kąpią się nagie kobiety, a wokół nich na zwierzętach jeżdżą mężczyźni. I wreszcie scena na samej górze, która jest czymś w rodzaju takiej też fontanny, ukazanej na jeziorze. Tam jest masa postaci: zwierzęta, ludzie i te truskawki, o których mówiliśmy. Przy czym jak spojrzymy, to te zwierzęta są nienaturalnej wielkości. Ale znowu pewnie jest to element, może koloru, może dopełnienia przestrzeni, trudno powiedzieć.

Natomiast ostatnia scena tego tryptyku, czyli piekło jest takim zderzeniem z tymi dwoma jasnymi scenami, czyli z rajem i tym ogrodem rozkoszy.

I w tym piekle są muzycy.

- No właśnie, to jest też ciekawe. Znaczy muzycy?… na pewno są instrumenty muzyczne.

Które są przepięknie oddane.

- Tak, z wielkim znawstwem. Czyli widać, że Bosch musiał niewątpliwie znać wygląd tych instrumentów i tutaj mamy te instrumenty, które są narzędziami tortur, no bo proszę zobaczyć tam mamy taką bardzo rzucającą się w oczy postać, która jest ukrzyżowana na harfie. Takich scen jest bardzo dużo. Niektórzy uważają, że ta środkowa postać z twarzą ludzką, to jest rodzaj szkieletu ptaka, że jest to twarz samego artysty. Czy to jest prawda, nie wiem?

Natomiast rzadko się mówi o tej drugiej stronie, bo przecież jak mówiliśmy, to jest tryptyk i to dzieło należy też zamykać. A jak zamkniemy, to mamy kulę ziemską, ale płaską. Jest zamknięta w pewnej bańce, namalowana w takich niezwykłych szarościach, spowita jakimś właśnie kłębowiskiem i mamy maleńką, w lewym narożniku, postać Boga Ojca, ale jest też inskrypcja. Tu pozwolę sobie ją zacytować, bo jest to psalm 33, który brzmi tak: „Bo on przemówił, a wszystko powstało. On rozkazał, a zaczęło istnieć”.

Jakbyśmy się zastanawiali, skąd u Boscha pojawiają się te różnego rodzaju pomysły, to niektórzy uważają, że na to miał duży wpływ fakt, że Bosch właściwie nazwisko jego Van Aken, a nazwisko Bosch wziął od miasta, z którego pochodził. Więc zastanawiając się skąd w ogóle taka wizja, to od razu pojawia się fakt, że w wieku 13 lat widział ogromny pożar i te pożary w jego obrazach się gdzieś tam przewijają. Natomiast niewątpliwie też pytanie skąd te takie dziwne stwory, które się pojawią, bo przecież widzimy, tam są ptaki z głowami ludzi i odwrotnie - ludzie jeżdżący na zwierzętach. To jest tak baśniowy świat, że trudno go zinterpretować.

Niektórzy uważają, że jest to wpływ katedry, do której uczęszczał na modlitwy Hieronimus Bosch, katedry Świętego Jana, właśnie w swoim mieście rodzinnym, gdzie wnętrze tej katedry i zewnętrzne elementy architektury były przyozdobione różnego rodzaju maszkaronami i stworami. Zresztą to było dość powszechne w średniowieczu, że tego typu przedstawienie miało odstraszać jakby złe duchy, takie demony i w związku z tym tutaj w podobny sposób myślę, te rzeczy widział Bosch jako młody człowiek.

Czy powinniśmy rzeczywiście doszukiwać się filozofii w podejściu do oglądania jego dzieł, a może to była po prostu jego zabawa?
- Ja też tak myślę, że to była w pewnym sensie zabawa, bo doszukiwanie się rzeczywiście jakiejś symboliki może okazać się nadinterpretacją. Jak czytamy różnych historyków sztuki, którzy zajmują się twórczością Boscha, to tam naprawdę pojawiają się bardzo różne wizje, często zbyt daleko idące. Ja myślę, że to rzeczywiście była w pewnym sensie zabawa, bo jak spojrzymy na ten świat baśni, pewnej narracji. Ja nie wiem, czy on się nie bawił kolorem, nie bawił się zestawieniami, wypełnianiem płaszczyzny. Jak oglądamy też z pewnej odległości ten obraz, to on wygląda trochę jak taki egzotyczny kobierzec. Myślę, że może szukamy za daleko tych wszelkiego rodzaju ukrytych symboli, które miałyby wskazywać właśnie na jego przynależność do pewnej sekty, czy poszukiwanie pewnej symboliki.

07 czerwca 2021 - Jan Dobkowski - Pogarda (1970)

2021-06-07
Jan Dobkowski Pogarda (1970) Fot. Galeria Miejska bwa

Jan Dobkowski Pogarda (1970) Fot. Galeria Miejska bwa

Karolina Leśnik Fot. M. Jasińska

Karolina Leśnik Fot. M. Jasińska

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.23

Karolina Leśnik - Patelczyk dyrektorka Galerii Miejskiej bwa w Bydgoszczy.

Jan Dobkowski i dzieło, które jest dość charakterystyczne dla tego artysty. W takich dwóch zasadniczych barwach - zielono-czerwonych, dwie postaci, zatytułowane Pogarda.
- Galeria bwa w Bydgoszczy posiada dwie prace Jana Dobkowskiego, obydwie datowane są na ten sam rok, czyli 1970. Pierwszy to Pogarda, a drugi obraz, o bardziej optymistycznym tytule: Życie, rodzi życie. Ten obraz, o którym będę mówić Pogarda, to dosyć duże płótno 200 cm x150 cm. Warto też podkreślić że właśnie prace są z roku 1970, czyli powstały 2 lata po pracy dyplomowej.

W 1968 roku Dobkowski kończy Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, rozstaje się ze swoim nauczycielem i mentorem Janem Cybisem, który załatwia mu jeszcze dyplomowy super pokaz i w 1968 roku powstał pierwszy obraz w takiej tonacji zielono-czerwonej, bardzo charakterystyczny. Gdzieś w dziennikach artysty znalazłam informację, że do roku 1971 tych prac jest ponad sto i one są naprawdę bardzo lubiane przez kolekcjonerów. To te prace najczęściej pojawiają się na rynku i są najbardziej pożądane jeśli chodzi o Dobkowskiego.

I uzyskują dobrą cenę.

- Tak. Tych prac dużych powstało kilkadziesiąt, ale są też mniejsze formaty operujące tym takim bardzo mocno uproszczonym kolorem, ograniczonym do czerwieni i zieleni. Dobkowski w ogóle ma takie okresy w życiu, że te kolory trochę pozwalają też datować prace, później po takim czasie zielono-czerwonym, nastał błękitno – czerwony. Myślę, że w ogóle praca artysty w kontekście całej twórczości, bardzo często spotyka się z określeniem, że jest bardzo mocno erotyczna, dotykająca też jakiś takich spraw właśnie istnienia.

W tej chwili na przykład Dobkowskiego twórczość rozpatruje się też przez pryzmat ekologii i tego co robi, bo wielokrotnie bierze udział w takich inicjatywach, gdzie pojawia się to zderzenie natury z przemysłem, więc to w jego twórczości, która właściwie od 60 lat trwa, dosyć mocno obecny temat.

Figury dwóch postaci, właściwie tak przeciętych ramą obrazu, że one nie są całościowo pokazane. Z prawej strony postać kobiety, myślę, że możemy ją rozpoznać po piersiach, które się pojawiają. Z lewej strony postać mężczyzny, też gdzieś ucięta krawędzią od obrazu. I takie charakterystyczne splątanie linii różnych. Bardzo często w kontekście Dobkowskiego mówi się o takim pokazywaniu sylwetki na kształt sztuki aborygeńskiej, czyli takiego prześwietlenia rentgenowskiego, gdzie widać w środku życiodajne takie, krwioobieg i kościec ludzki, bo tam są bardzo dosłownie jakby pokazane figury.

One są odarte też z ubrań, z jakiś takich charakterystycznych dla ludzkości rzeczy. I są bardziej połączeniem z naturą. Myślę, że mamy tu bardzo sugestywne też połączenie tych kolorów, które powoduje, że pojawia się taki trójwymiar. Każdy z nas kojarzy badania optometryczne, takie na zasadzie właśnie barw trójwymiaru, gdzie ta zieleń i czerwień są bardzo sugestywne i one pokazują dal i bliskość.

Wiemy, że ta nasza praca była pokazywana na 11 Biennale Sztuki w San Paulo w 1971 roku. Też ciekawa dosyć przygoda. Obrazy płynęły statkiem i ten rejs się przedłużył, więc one nie dopłynęły na otwarcie wystawy, jednak zostały pokazane później w taki niekonwencjonalny sposób. Chyba ktoś właśnie pomyślał o tym, że w taki sposób jest pokazywana też sztuka aborygeńska, a gdzieś to jest trochę tożsame, więc obrazy zostały pokazane na ziemi.

Była szansa, żeby te prace później po Ameryce Łacińskiej, były pokazywane w różnych miejscach, ale ówczesna władza nie wydała na to pozwolenia, więc prace wróciły.

A jakim cudem te prace znalazły się w naszej galerii.
- W 1993 roku, w październiku Dobkowski ma bardzo dużą wystawę właściwie też monograficzną i te prace były prezentowane na tej wystawie. Sądzę, że później zapadła decyzja o zakupie dwóch obrazów?

Czy wiemy, kto dokonywał wyboru?
- Trudno powiedzieć. Zachowała się korespondencja, więc wiemy, jak wyglądała ta wystawa, są ślady, jak wyglądało projektowanie aranżacji. Są wzmianki, w których Dobkowski powołuje się na jakąś wcześniejszą wystawę w 1973 roku w Bydgoszczy, ale tutaj nie znajdziemy żadnej dokumentacji, jak ta wystawa wyglądała. Co ważne, prace też u nas przez wiele lat przeleżały w magazynach.

Kiedy pojawiłam się tutaj w 2016 roku, to one były dosyć mocno podniszczone. W 2018 roku zdecydowaliśmy się na konserwację, taką dogłębną, tych dwóch prac i dzięki temu one odzyskały swój blask i są w tej chwili w dobrej kondycji. Myślę, że jeśli będą chętni, to będziemy je wypożyczać na jakieś wystawy i pokazy.

W tej chwili gdzie one są, czy zwykły śmiertelnik oprócz tego, że może spojrzeć na zdjęcie, może je gdzieś w galerii zobaczyć?

- Staramy się, żeby ta kolekcja była udostępniona na stronie galerii, czyli na stronie internetowej. Obraz Pogarda wisi w tej chwili w moim biurze, druga praca jest złożona z racji swojego formatu i też braku miejsca do prezentacji. Galeria jednak działa na zasadzie wystaw czasowych, a nie pokazuje swoje zbiory. Wiele prac jest przechowywanych w magazynach, ale raz na jakiś czas staramy się te prace wydobywać i pokazywać. Kilka lat temu w 2015 roku był taki duży przegląd właśnie prac z magazynów wykonanych w technice malarstwa. Będziemy myśleć, żeby pokazać tę kolekcję.

Artysta cały czas tworzy?
- Tak. W 2020 roku powstała taka duża publikacja. Fundacja Arton z Warszawy wydała książkę zawierającą bardzo ciekawe teksty. Jeden z tekstów to wywiad, który przeprowadza córka artysty, która jest historykiem sztuki. Dobkowski ma dwójkę dzieci: syn jest architektem, córka historyczką sztuki. Jest dużo takich ciekawych anegdot z życia, historii, ale też są tutaj teksty krytyczne kilku autorów.

Pomagaliśmy trochę w uzupełnieniu danych w bibliografii, żeby zabrać te wszystkie informacje dotyczące wystawy, więc w książce znajduje się też podziękowanie dla naszej galerii, co jest w niezwykle cenne. Dobkowski nigdy nie ograniczył się do malarstwa, ale tworzył też formy przestrzenne pejzażu. Wielokrotnie swoje prace pokazywał w naturze, w okolicach Warszawy i na różnych plenerach, w których brał udział. Podróżował dosyć dużo, w 72 roku pojechał na 9 miesięcy do Stanów Zjednoczonych.

Tam miał też pierwszą taką dużą wystawę. Udało mu się przywieźć, po tej wyprawie do Polski farby w nowych kolorach. Wtedy zaczął wykonywać też prace, używając innego rodzaju farb. Dzięki temu, że był na zachodzie, to zaczął wykonywać rzeczy dotąd niemożliwe, chodzi o wykrawanie form z pleksi. I właśnie wtedy powstało dosyć dużo takich projektów, które zostały zakupione przez Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Też takim niesamowitym gestem artysty, była po powrocie ze Stanów organizacja wystawy dla swojej córki Marianny. Dobkowski to niezwykle ciekawa postać.

Taka bardzo niespokojna dusza.
- Tak, kilkakrotnie się spotkaliśmy. To były takie dosyć krótkie rozmowy. To dla mnie bardzo pogodna osoba - ja przynajmniej zapamiętałam go tak. Jego sztuka bardzo taka energetyczna, jeśli chodzi o kolory, plątanina różnych linii, przenikanie ich się. Może to ciekawe, wielokrotnie pojawiają się w tekstach też informacje, czy takie odwołania do tego, że sztuka Dobkowskiego powstała w takim specyficznym czasie w latach 60, 70. Jemu była bardzo bliska kultura hipisów, jakiegoś takiego zupełnie odmrożenia pewnych rzeczy, odejścia też od tradycji.

Też niesamowite było to, że był uczniem Jana Cybisa postaci bardzo znanej w Polsce, jeśli chodzi o malarstwo, ale postaci, która jest dziś postrzegana jako osoba, która uwsteczniła trochę sztukę. Cybis bardzo tradycyjnie podchodził do zasad malarstwa. Co ciekawe, zupełnie inaczej ci dwaj malarze funkcjonowali. Natomiast myślę, że mistrz doceniał wielki talent Dobkowskiego i taką jego pracowitość.

31 maja 2021r. - Johannes Vermeer "Dziewczyna z perłą" 1665-66.

2021-05-31
Johannes Vermeer "Dziewczyna z perłą" 1665-66. Fot. wikipedia

Johannes Vermeer "Dziewczyna z perłą" 1665-66. Fot. wikipedia

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.22

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.22 (PiKtogramy)

Przedstawiciel baroku i tutaj na pewno nie będzie kłótni między nami, bo mówić będziemy o jednym z najczęściej reprodukowanych dzieł - Jan Vermeer i „Dziewczyna z perłą”.
Profesor Dariusz Markowski, który podjął rękawice i wybrał akurat to dzieło.


Dlaczego „Dziewczyna z perłą”, a nie na przykład „Mleczarka”?
- „Dziewczyna z perłą” jest takim Opus Magnum artysty i chyba jest najbardziej znanym dziełem, stosunkowo niepozornym. A dlaczego? Dlatego, że dzieło stosunkowo niewielkich rozmiarów, bo 44 na 39 cm, olej na płótnie, eksponowane obecnie też w bardzo urokliwym i nie za dużym muzeum haskim – Mauritshuis, gdzie są i pozostałe obrazy, choćby wspomniana „Mleczarka”.

Ten obraz właściwie wymyka się takiemu kontekstowi. We wszystkich obrazach mamy kontekst inspiracyjny i patrząc na te obrazy, zawsze coś się dzieje, jest jakaś pewna reakcja. Natomiast tu mamy zupełnie coś innego i praktycznie można powiedzieć, że ten obraz jest portretem, po prostu portretem. Jest przepięknie sportretowana postać i właściwie nic więcej nie możemy powiedzieć.

Nawet nie wiemy, kto jest na tym obrazie.
- To prawda, chociaż domysły były bardzo różne. Niektórzy uważali, że jest to córka artysty, Maria. To jest niemożliwe ze względu na to, że jeżeli datujemy obraz na około 1665-66 rok, to ona miałaby wtedy dwanaście lat, więc jest to niemożliwe.

Była jeszcze druga hipoteza. Uważano, że jest to postać Magdaleny van Ruijven, córki przyjaciela, właściwie mentora, bardziej osoby, która opiekowała się i również dokonywała zakupów dzieł artysty, ale tutaj, też są wątpliwości ze względu na to, że kobieta, która jest na portrecie, nie ma stroju ówczesnej arystokracji holenderskiej. W związku z tym raczej jest to strój osoby, która mogła być służącą, czy zwykłą mieszkanką niższego szczebla w Holandii.

Co takiego magnetycznego jest w tym dziele - dość niepozornym?

- Gdybym miał się zastanowić, co jest w nim takiego magnetyzującego, co tak przyciąga, bo rzeczywiście kiedy oglądałem ten obraz w muzeum Mauritshuis, tam jest sporo bardzo pięknych innych dzieł. Jest fantastyczny Rembrandt, ale większość uwagi skupiona była właśnie na tym obrazie. Ludzie po prostu obserwują, oglądają ten obraz ze względu na to, że on jest taki tajemniczy, nie jest do końca dopowiedziany.
Co jest z nim takiego najwspanialszego? Mnie się strasznie podoba światło w tym obrazie, to zresztą jest taka zasada u Vermeera, pojawiająca się bardzo często, że to światło pada z lewej strony i ono tu rzeczywiście z tej lewej górnej strony pada. Postać jest bardzo miękko oświetlona i tutaj jest taka cudowna gra światłem, bo zestawienie żółcieni z ultramaryną i czarnym tłem jest czymś wyjątkowym.

Zresztą warto wspomnieć, że Vermeer był artystą, który namalował bardzo niewiele obrazów, bo dzisiaj znamy zaledwie 36 dzieł. Wynika to prawdopodobnie z tego, że artysta bardzo dokładnie tworzył te swoje dzieła i malował dwa do trzech obrazów rocznie. To stosunkowo niewiele.

Ja kiedyś czytając o jego warsztacie, wyczytałem szczegółowe informacje dotyczące stosowania na przykład przez niego pędzli, bardzo delikatnych z włosia bobrów, które powodowały, że ten malunek jest taki mięciutki, że te obrazy są bardzo płaskie. Vermeer stosował bardzo charakterystyczny, ale drogi wówczas pigment, czyli ultramarynę, która była w cenie wyższej niż złoto, więc rzeczywiście stosowanie przez niego ulubionego tego koloru potęgowało również to wrażenie.

Ale tutaj mamy jeszcze to cudowne światło i ja znam jeszcze jednego takiego artystę, może kiedyś poświęcimy mu kolejny odcinek, myślę o Caravaggio, artyście, który tworzył znacznie wcześniej i tam też jest niewiarygodna zabawa światłem. Przy czym u Caravaggia to jest bardzo ciepłe światło, natomiast tu mamy, moim zdaniem, światło północy, dość chłodne, które gdzieś pada na tę postać.

I jak patrzę na samą postać - na tę portretowaną twarz, to jest to pewien moment zaskoczenia, jakbyśmy ją zawołali i ona się do nas odwraca i nagle otwiera szeroko oczy, uchyla usta i z pewnym zdziwieniem na nas spogląda. Tutaj takim ważnym elementem w tym obrazie jest niewątpliwie ten kolczyk – perła, która jest bardzo piękna, z tym charakterystycznym takim blikiem. Ja znam w ogóle historię tego bliku i za chwilkę może o tym powiem, natomiast ta perła jest takim środkowym akcentem tego obrazu.

Wszyscy się zastanawiali, jaka jest symbolika tej perły? Kiedyś perła była uważana za coś w rodzaju symbolu czystości, ale już w czasach baroku nie do końca. Uważano ją za element próżności. Tak więc jaka jest tutaj wymowa, trudno powiedzieć, czy może jest ona tylko elementem dekoracyjnym.

Ta postać kobiety ubranej, myślę tutaj o nakryciu głowy, w ten turban w kolorze żółtawym i w kolorze ultramaryny, wydawać by się mogło, dlaczego turban i czy tak rzeczywiście wówczas się noszono. Oczywiście turban jest znany już zdecydowanie wcześniej i tutaj wystarczy przywołać obraz przepiękny obraz Jana Van Eycka „Portret mężczyzny w czerwonym turbanie”, który jest z 1433 roku, a więc te turbany bardzo często się pojawiały w sztuce zachodnioeuropejskiej. One były wprowadzane najczęściej w wyniku pewnej takiej egzotyki do sztuki.

Zresztą w momencie kiedy ten obraz został sprzedany, nosił tytuł „Dziewczyna w turbanie”.
- Tak, temu obrazowi dopiero nadano inny tytuł w 1995 roku, czyli po renowacji, która miała miejsce w 94 roku. I rzeczywiście po tej renowacji tytuł zmieniono z „Dziewczyny w turbanie” na „Dziewczynę z perłą”.

Niesamowite za ile on został kupiony początkowo…

- Tak, za śmieszną sumę, 2 guldenów i 30 centów. Tak, ale tutaj jeszcze chciałem wspomnieć, bo mówiłem o tym kolczyku i mówiłem o tym, że ja miałem to szczęście widzieć ten obraz podczas konserwacji w 94 roku, kiedy pani konserwująca Nicola Costa pokazywała mi ten blik. Okazało, że część tego bliku nie jest prawdziwa, bo obok tego głównego bliku, na perlę, był jeszcze maleńki, wszyscy się zachwycali fakturą, ciekawie położoną a okazuje się, że to wcale nie oryginał, tylko łuska kawałeczka obrazu odwróciła się z zaprawą białą do góry i została przyklejona. W wyniku prac konserwatorskich to usunięto.

A jak ten obraz wyglądał przed 94 rokiem?
- Był bardzo żółty, rzeczywiście werniks spowodował, bo on był kilkakrotnie konserwowany i werniks powodował zupełnie jakby inną tonację tego obrazu, ale również poprzez taką właśnie żółtą barwę werniksu, ten obraz nie był tak wyraźny, po prostu wszystko było bardzo spłaszczone. W przypadku obrazów zatopionych werniksem, często w ciepłych odcieniach po prostu całkowicie zmieniają kolory dzieła. No bo tutaj tak jak wspomniałem mamy chłodne światło.

I dlatego nazywano ten obraz Mona Lisą Północy. Powiedzmy może, czy coś wiemy, u kogo się kształcił Vermeer.

- Właśnie nie. Nie ma żadnych informacji, u kogo się kształcił, w ogóle niewiele wiemy o artyście. Myślę, że to jego zainteresowanie sztuką wynikało z faktu, że jego ojciec zajmował się handlem dziełami sztuki i wiemy o tym, że Vermeer również należał do gildii Świętego Łukasza, czyli do związku artystów. Nawet był czterokrotnie wybierany do zarządu tego cechu, w związku z tym, na pewno nie była to postać totalnie anonimowa i jak niektórzy twierdzili, że był bardzo biedny. Chyba tak nie było, bo wiele jego obrazów było sprzedawanych za życia i to nie za małe pieniądze, więc w związku z tym niewątpliwie nie był to biedny artysta.

Może pewna bieda wynikała z bardzo licznej rodziny, bo niektórzy uważają, że miał ponad chyba 14 dzieci, tak więc rzeczywiście trzeba było dużo zarabiać, żeby utrzymać rodzinę i pewnie nie było łatwo. Artysta umiera w wieku 43 lat, a więc stosunkowo młodo. Warto by było wspomnieć, że on zostaje przez bardzo długi czas zapomniany i dopiero zostaje odkryty w połowie XIX wieku i zaczyna się jakby taki zupełnie nowy rozdział poszukiwania czy doceniania twórczości Vermeera.

24 maja 2021 - Ali Oseku - oleje bez tytułu

2021-05-24
Prace Ali Oseku Fot. katalog bwa

Prace Ali Oseku Fot. katalog bwa

Wacław Kuczma Fot. M. Jasińska

Wacław Kuczma Fot. M. Jasińska

Prace Ali Oseku Fot. katalog bwa

Prace Ali Oseku Fot. katalog bwa

Wacław Kuczma Fot. M. Jasińska

Wacław Kuczma Fot. M. Jasińska

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.21

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.21 (PiKtogramy)

Sztuka albańska - prowodyrem dzisiejszej naszej rozmowy, ale również i wystawy w 2010 roku w Galerii Miejskiej bwa w Bydgoszczy jest obecnie dyrektor Muzeum Okręgowego w Bydgoszczy, wówczas dyrektor bwa - Wacław Kuczma. Mówić będziemy o artyście, który nazywa się Ali Oseku.

- Jeden z najstarszych żyjących artystów albańskich, który wiele przeżył. Muszę tu przypomnieć w skrócie historię Albanii. Albania była krajem, który był zamknięty na wszystko, co było z zewnątrz. Albania była krajem, który nie miał dostępu, po latach 40, do tego wszystkiego, co się działo w Europie. Była bardzo takim reżimowym krajem, którym rządził Enver Hoxha, który zmarł w latach 80, ale poczynił wiele szkód w życiu naukowym, intelektualnym i artystycznym.

Ali Oseku urodził się w 1944 roku, jest to artysta, który w bardzo młodym wieku, bo miał zaledwie 28 lat, kiedy zdobył taką prestiżową albańską nagrodę „W górę z duchem rewolucji”. Po studiach, na początku lat 70, pracował jako scenograf w teatrze operowym w Tiranie. Był bardzo znanym i bardzo cenionym scenografem. Ukończył Akademię Sztuki w Tiranie, ale krótko po tych swoich działaniach scenograficznych jak i artystycznych, gdzie posądzono go kolaborowanie ze sztuką Chagalla, Picassa czy Salvadora Dali uznano go za skrajnego modernistę, który się chełpi wrogą sztuką, która panowała w Europie.

Ali Oseku został zamknięty, niektórzy podają na 3 lat, ale bodajże chyba 4 lata spędził w odosobnieniu, w ramach tak zwanej rewolucji kulturalnej w Albanii. Bo wszyscy wiedzą, że rewolucja kulturalna byłam w Chinach, ale także była i to chyba w zaostrzonym rygorze niż w Chińskiej Republice Ludowej, w Albanii. Tak więc spędził tam 4 lata i później już nie wrócił tak szybko do pracy w Akademii Sztuk Pięknych.

Wiele lat później trafił z powrotem do akademii i dzisiaj jest emerytowanym profesorem tej uczelni. Jest to o tyle ciekawa postać, że on będąc na początku właśnie bardzo znanym scenografem, bardzo znanym malarzem, próbował te nurty modernistyczne, czy postmodernistyczne wprowadzić w obieg artystyczny ówczesnej Albanii. Te bardzo trudne przeżycia, które go dopadły i które były z jego udziałem, tak go zniewoliły i tak go zamknęły w sobie, że nigdy już w życiu nie powrócił do takich artystycznych nowości, czy takiego szukania swojej artystycznej wypowiedzi, która by dotykała życia społecznego i dotykała bezpośrednio spraw związanych z wolnością i swobodą wypowiedzi.

Czyli go złamano.

- On mi kiedyś powiedział, że ma już po prostu tego dosyć i chce żyć w spokoju, że jego doświadczenie życiowe go tak zniszczyło, że jego to już nie interesuje i on chce wyjść poza krąg takiej artystycznej działalności, która by bardzo mocno dotykała życia społecznego. W pewnym sensie być może go i złamano. Z tym że on tę sferę swojej wolności przeniósł na malarstwo, które można powiedzieć, jest takim malarstwem pejzażowym, abstrakcyjnym, gdzie w zasadzie przeniósł tę swoją siłę artystyczną do wnętrza, do tego, żeby zacząć opowiadać o lekkości, swobodzie tego wszystkiego, co jest poza nami. Tego pejzażu, który funkcjonuje i może funkcjonować bez nas, tego pięknego nieba w Albanii. W tym ciepłym kraju te kontrasty są ogromne pomiędzy błękitem nieba, może niesamowitymi górami, choć niezbyt wysokimi, takimi olbrzymimi połaciami jak prawie prerie amerykańskie.

I on te wszystkie emocje zaczął budować na bazie tych abstrakcyjno pejzażowych kompozycji, które sobie wymyślił, po to, żeby dotykać ducha i wnętrza człowieka i opowiadać o jego życiu wewnętrznym i jego życiu jako artysty. Ali Oseku też chciał z tym wyjść do widza, żeby skupił się bardziej na swoim własnym wnętrzu i swoim kontakcie z przyrodą, z tym światem zewnętrznym i żeby na tym budował bazę.


Te obrazy, które tutaj zdążyłam obejrzeć, te oleje epatują takim niezwykłym spokojem, czy takie jest jego malarstwo?

- Nie widziałem jego obrazów od paru ładnych lat, ale to, co wówczas oglądałem i te obrazy, które tutaj są, to są obrazy wielkości 140 x 120 cm, oleje na płótnie, są bardzo spokojne, wyciszone, dające oddech szczęścia w byciu w miejscu, które nie jest skażone ludzkim pseudo potencjałem społecznym.

Gdzie można wejść w to, poczuć swobodę bycia i zacząć korelować pomiędzy obrazem, a swoim wnętrzem i tym wnętrzem artysty, który to maluje. On rzeczywiście nawet przy rozmowach był bardzo wyciszony, bardzo taki, nie chciałbym powiedzieć powolny, ale był bardzo spokojnym człowiekiem, który przez wiele godzin powoli prezentował na sztaludze w swojej pracowni obrazy i nic przy tym nie mówił. Była cisza, popijaliśmy tylko od czasu do czasu świetną rakiję i nic przy tym się nie działo.

Zostaliśmy w tej pracowni ze stojącym na sztaludze średniej wielkości obrazem w kompletnej ciszy i wytwarzał to niesamowitą atmosferę. Atmosferę rzeczywiście bycia w zupełnie innym świecie, poza tym takim światem show-biznesu, tego świata materialnego, zdobywania tych materialnych rzeczy, bo też trzeba pamiętać o tym, że Albania te 10 do 15 lat temu chciała wszystko łyknąć. Oni bardziej przedkładali to życie doczesne, nad to kim są.

Co jest dla mnie ważne, patrząc na te jego obrazy, w tych ciepłych żółcieniach, czasami fioletach, to miało się takie wrażenie, jakby się znajdowało odpowiedź na głębię własnego życia.

A skąd pomysł na ściągnięcie sztuki albańskiej do Bydgoszczy? Czy to właśnie Ali Oseku spowodował, że Dyrektorze ściągnąłeś tych artystów tutaj do Bydgoszczy?
- Nie, ja kiedyś parę razy byłem w mieście Patras, to nasze miasto partnerskie w Grecji. Zrobiliśmy tam parę wystaw, też brałem udział w takich sympozjach, nawet miałem swego czasu dwa wykłady dotyczące działalności artystycznej, na tamtejszym uniwersytecie. I tam na te spotkania przyjeżdżał też profesor Akademii Sztuki w Tiranie - tam go poznałem. To był też taki bardzo wyciszony starszy pan, tak mi się wtedy wydawało, choć jest tylko parę lat ode mnie starszy, który paląc papierosa i popijając przy stoliku kawę, siedział tak, jakby był poza światem.

Nie znał żadnego języka, znał tylko albański i może troszeczkę rosyjski, ale to tylko dlatego, że go do tego przez jakiś tam czas zmuszano. Można powiedzieć, że w ogóle nie znał żadnego języka i mimo to jakoś się zbliżyliśmy. Bardzo polubiła go moja żona, a on polubił Dorotę i zaczęliśmy rozmawiać o Albanii, o tym co tam było. Dzięki jego synowi, bo jego syn też jest artystą, który też pojawiał się na tych spotkaniach i sympozjach, jego córka jest architektką, co jakiś czas się spotykaliśmy, rozmawialiśmy, a ja sobie kupiłem książkę o historii Albanii.

Kiedy ją przeczytałem, to stwierdziłem, że to jest kraj, który gdzieś z młodości kojarzył mi się z taką czarną dziurą. Nic nie wiedzieliśmy o Albanii, były tylko papierosy AB, chociaż Polska po 45 roku miała tam jakiś kontakt. Niektórzy artyści nawet odwiedzili Polskę w tamtych latach, ale generalnie później to wszystko gdzieś zniknęło, nie było żadnego śladu i byłem ciekaw, co w tym kraju jest i co tam się dzieje.

Jedna Akademia Sztuk Pięknych, 3 miliony ludzi, kraj gdzie są trzy kultury i trzy religie. Pojechałem więc do Albanii i rozpoczęliśmy spacer. Zaczęliśmy od Akademii Sztuk Pięknych i byłem bardzo zdziwiony, bo cała masa młodych ludzi, którzy studiują, mają nowoczesne komputery, a mi się wydawało, że to będzie w ogóle jakaś dziura zabita dechami, a tam jest pełnia nowoczesności.

Potem ten kontakt się urwał, czego bardzo żałuję, bo to jest bardzo ciekawe środowisko i się okazało, że nie dość, że my zrobiliśmy ich pierwszą wystawę w ogóle taką wystawę zbiorową, to my mieliśmy pierwszą wystawę w Tiranie. Powiem szczerze, że w Polsce kuratorzy, czy polskie władze, większe czy te mniejsze, traktują jakoś tak po macoszemu te kraje. Zapomnieli o tym, że jak my byliśmy w biedzie, dawano nam stypendia w Niemczech, we Francji, w Anglii. Jakoś ten świat cywilizowany, demokratyczny starał się nam pomóc. A my bardzo szybko zapomnieliśmy o tym, że są jeszcze kraje, którym trzeba pomóc.

Chciałbym jeszcze wrócić do tej Albanii i chciałbym jeszcze ich tu pokazać, ich i też młodszych artystów, którzy weszli w ten świat artystyczny, którzy już są znaczącymi twórcami w Europie, bo robią wszystko od instalacji, poprzez filmy wideo, poprzez nowe technologie i nie możemy zamykać się tylko we własnym sosie i nie możemy zamykać się we własnym świecie, bo znikniemy

17 maja 2021 - Camille Claudel – Sakountala (1888)

2021-05-17
Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Camille Claudel – Sakountala (1888)

Camille Claudel – Sakountala (1888)

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.20

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.20(PiKtogramy)

Profesor Dariusz Markowski, dzisiaj przyszedł ze zdjęciem rzeźby Camille Claudel. To rzeźba, którą pewnie większość z państwa gdzieś już miała okazję zobaczyć. Przepiękna rzeźba, chociaż życie Camille Claudel było niezwykle tragiczne.
Długo się Pan nosił z zamiarem opowieści o życiu Camille Claudel?
- Już myślałem, że spotkamy się z nią w momencie, kiedy mówiłem o Katarzynie Kobro. Tu mamy pewne podobieństwo, może nie do końca, ale co do kwestii życia, do kwestii sztuki, znaczenia w sztuce. Myślę, że pewne podobieństwa tutaj są, też jest mistrz i uczennica.

Na ile rzeźby, które wykonywała Camille Claudel są pewnego rodzaju dziennikiem jej życia?
- W pewnym sensie są, ale na jej twórczość można patrzeć pod takimi trzema aspektami. Po pierwsze - ten moment kiedy jest artystką całkowicie niezależną, potem artystką, która tworzy wspólnie ze swoim mistrzem i osobą, z którą jest 10 lat związana, myślę tu o Auguście Rodinie. I wreszcie moment kiedy odchodzi od niego i praktycznie rozpoczyna się taki czas przerwanego życia.

Odchodzi od niego, ponieważ nie widzi przyszłości w tym związku.

- Tego nie wiemy, czy nie widzi przyszłości, a może jest to kwestia pewnego konfliktu, czy kwestia rywalizacji między nimi. Niektórzy uważają, że ten moment odejścia jest związany z chwilą kiedy Camille Claudel usunęła ciąże. Czy to jest prawda? Nie wiem, natomiast pojawiają się różne informacje i kto wie, jaki ten moment, który spowodował odejście jednej osoby od drugiej.

Rzeźba, którą Pan wybrał to Sakountala i jest to jedna z tych rzeźb, które ukazują dwie postaci.

- Z resztą u artystki pojawiają się bardzo często dwie postaci: kobiety i mężczyzny. Najczęściej rzeźba, o której mówię to praca, której początki datuje się na 1886r., ale ja znam akurat jej wersję z roku 1887, nawet jest na zdjęciu, gdzie artystka tworzy tę rzeźbę z gipsu. Chyba najbardziej znana jest wersja z 1905 roku w muzeum Rodina, wykonana z jasnego marmuru.

Jest to rzeczywiście przepiękna rzeźba przedstawiająca dwoje kochanków. Jest to jakby ilustracja mitologii hinduskiej, bo jest to postać kobiety, która się spotyka ze swoim ukochanym, który ją opuścił i po dłuższym czasie przychodzi do niej. Autorem tego mitu jest twórca hinduski Kalidas, żyjący w piątym wieku. Te postaci - jedna i druga, jakby są w siebie wpatrzone, ale w pewnym sensie jest to taki moment przepraszania i zarazem jakby przyzwolenie na te przeprosiny. Bo ten mężczyzna klęczy przed kobietą, a ona ma skrzywioną głowę i do niego się przytula, jakbym miała pewien żal, ale w pewnym momencie ulega jego namowom, czy jego miłości.

Więc tutaj pewnie mamy jakieś odniesienia, myślę również do samego życia artystki. Zresztą ta rzeźba jest w wspaniały sposób zrobiona. Ona jest tak delikatna, światło po niej wręcz się przetacza. Jak spojrzymy na tę rzeźbę, to robi wrażenie niezwykłej symboliki, bo twórczość Camille Claudel jest tak zamknięta między impresjonizmem, symbolizmem, ale jest tam bardzo dużo secesji, no bo to jednak jest czas secesji i niewątpliwie często uważa się, że w jej twórczości jest dużo wpływu Rodina, natomiast, czy rzeczywiście tak jest?

Myślę, że nie do końca, ponieważ Rodin spotyka Camille przez przypadek. Artystka rozpoczyna swoją naukę w szkole Akademii Colarossi, to jest jedna z nielicznych szkół, które dopuszczały kobiety w ogóle to studiowania. Ona tam się pojawiła przede wszystkim ze względu na rzeźbiarza, który pochodził z rodzinnej miejscowości Camille o nazwisku Buscher. Ten Buscher wyjeżdżając, o ile się nie mylę, w 1883 roku na stypendium do Rzymu, prosi Rodina o to, aby zaopiekował się jego studentami i zwrócił szczególną uwagę na jedną - 19 letnią artystkę, właśnie Camille Claudel.

Kiedy Rodin zobaczył jej rzeźby to stwierdził, że zawierają one to, czego brakuje w jego rzeźbach. I to jest chyba taki moment, kiedy on zaczyna współpracę, bardzo silną współpracę z Camille Claudel. Przecież ona jest dopuszczana do wykonywania dłoni, stóp w jego rzeźbach, w tych wszystkich najważniejszych. I często dzisiaj patrząc na tą wielką twórczość Augusta Rodina należy się zastanowić ile jest tam jego pracy, a ile Camille Claudel.

To są niewątpliwie jakieś zażyłości i wielki wpływ jednej osoby na drugą. Oni się specyfikowali w tworzeniu rzeźb - aktów ludzkich. Uwielbiali po prostu te akty, a więc studiowanie ciała ludzkiego w bardzo różnych ujęciach. Bardzo często te postaci są w bardzo dziwnych pozach, czy formach. To była taka więc świadoma zabawa ciałem ludzkim, układem tego ciała.

I nawet patrząc później na taką rzeźbę Camille Claudel pod tytułem „Walc”, przepiękna rzeźba, gdzie są dwie postaci, które są ze sobą jakby spojone. One tańczą, tam widać ten rytm, po prostu patrząc na tę rzeźbę ten ruch jest niewiarygodnie widoczny. W tej rzeźbie też widzimy ten charakterystyczny jej sposób traktowania ludzkiego ciała, patrzenia na to ciało, na jego piękno. No bo ona dostrzega w tym przede wszystkim właśnie piękno.

Powiedzmy, że to taka postać tragiczna, nieszczęśliwa. Przede wszystkim już ten start był taki nieoczywisty. Matka nie chciała absolutnie, aby była artystką, nawet nie akceptowała swojej córki.

- No tak, matka jej nie akceptowała. Jak wiemy Camille Claudel jest dzieckiem, które ma zapełnić pustkę po śmierci dwutygodniowego brata. Matka rzeczywiście specjalnie jej nie akceptuje, natomiast Camille ma dużą przychylność u ojca i ojciec do końca się nią opiekuje. W momencie kiedy umiera, to Camille zostaję bez środków do życia. Przecież wiemy o tym, że kiedy odchodzi od Augusta Rodina rozpoczyna taki tragiczny czas swojego życia, bo popada w ogromną depresję, przestaje tworzyć.

Część swoich rzeźb niszczy i doprowadza to do tego, że rodzina zamyka ją w zakładzie psychiatrycznym na niemal 30 lat. Ona umiera w samotności i zostaje pochowana w zbiorowej mogile. Taki moment renesansu artystki nastąpił już po jej śmierci - w latach 50, kiedy to za sprawą, o ile się nie mylę wnuczki młodszego brata Camille, ma miejsce taka retrospektywna wystawa w 1951 roku, w muzeum Rodina. Zresztą i ta wystawa pokazuje dotychczas nieznaną twórczość Camille Claudel. Często mówi się, że wiele prac podpisywanych przez Rodina są po prostu dziełami Camille.

Powiedzmy też, że Rodin musiał coś do niej czuć skoro przeznaczył jedną z sal swojego muzeum na promowanie jej twórczości.
- I to zrobił za życia, on sam prosił, żeby jedna z sal właśnie w otwieranym muzeum za jego życia była poświęcona Camille. Ona miała w sobie wszystko co Rodin uwielbiał – piękno, młodość, niezwykły talent, wszystko było w tej osobie. To bardzo piękna kobieta, żyła sztuką, żyła dla sztuki, w związku z tym było to takie ogromne wyzwanie i oczarowanie.

Rodin jednak nie pozostawił swojej żony dla Claudel.

- Czy nie pozostawił? Jednak po 20 latach pozostawił swoją pierwszą żonę, czyli walczył ze sobą. Oczywiście sam wspomina, że nie może zostawić swojej żony ze względu na to, że zawdzięcza jest zbyt wiele, że dzięki niej podnosił się z upadku, z nędzy, z różnych dziwnych swoich historii życia i w związku z tym miał jakieś poczucie odpowiedzialności, ale mimo wszystko potrafił w tym czasie uwodzić o 24 lata młodszą swoją uczennicę.

Taki artysta, który wielu kobietom zawdzięczał wiele.

- No tak, okazuje się, że są tacy mężczyźni, którzy bardzo wiele zawdzięczają kobietom.

Claudel - postać tragiczna, na 30 lat zamknięta w zakładzie psychiatrycznym…
- A jednak tak się stało. Kiedy rozstała się z Rodinem wpada w tą taką charakterystyczną depresję, gdzie przestaje w ogóle tworzyć, cały czas myśli o Rodinie, zaczyna wtedy niszczyć swoje rzeźby i staje się inną osobą, która całkowicie się jakby alienuje. Ona po prostu odchodzi w ogóle z życia. Zamyka się całkowicie w sobie, stara się unikać osób, spotkań, wychodzenia, więc naprawdę głęboka depresja, która kończy się tragicznie.

W zakładzie psychiatrycznym raczej nie tworzy?
- Nie, nie tworzy. To też czytamy w zapiskach rodzinnych, że ten okres po odejściu od Rodina, to jest bardzo krótki czas, kiedy jeszcze próbuję coś stworzyć, natomiast już później następuje ten moment, kiedy rzeczywiście przestaje, nie tworzy i walczy sama ze sobą.

Czy dużo jej rzeźb pozostało?

- Stosunkowo niewiele, ze względu na to, że większą część tak jak już wspomnieliśmy po prostu zniszczyła. Są takie oczywiście dzieła, które się zachowały ze względu na to, że były robione odlewy. Natomiast tych pewnie pierwszych prac, które wykonywała z takich różnych materiałów – nie ma.

No właśnie w jakich materiałach czuła się najlepiej?

- W bardzo różnych, bo to była terakota, gips, kamień – wszystko. Wszystko co jest możliwe, materiały szlachetne, więc właściwie wykonywała praktycznie w każdej technice rzeźbiarskiej.

Może jeszcze spytam, czy twórczość Camille Claudel się zmieniała przez te lata? Czy inaczej jej rzeźby wyglądały na początku tworzenia?
- Raczej nie, myślę, że stawały się takie bardziej subtelne z czasem, bardziej przemyślane. Natomiast patrząc na stylistykę tych rzeźb, to były bardzo podobne do siebie. Ona się po prostu trzymała tej stylistyki secesji, tej miękkości konturu, takiej delikatności, tego charakterystycznego światła i delikatnej powierzchni. To w tych rzeźbach jest akurat bardzo widoczne.

Patrząc na twórczość i Camille Claude,l jak i Augusta Rodina to wpływ ich sztuki był też ogromny. Wówczas patrząc na całą Europę, to Paryż był stolicą sztuki i każdy artysta, który chciał być wielkim artystą, musiał tamto miejsce, ten przybytek sztuki odwiedzić. Stąd pewnie również i w twórczości wielu polskich artystów widzimy bardzo silne wpływy zarówno Camille Claudel jak i Rodina. Wystarczy spojrzeć chociażby na twórczość polskiego rzeźbiarza Laszczki, gdzie widzimy wyraźnie wpływy, czy Franciszka Flaumy, gdzie mamy dosłownie niemalże fragmenty wzięte po prostu z twórczości Rodina czy Claudel.

Do końca dziś nie wiemy gdzie jest ta granica między działaniem Camille Claudel, a działaniem Augusta Rodina. Warto też o tym wspomnieć, że w słynnych rzeźbach Rodina pojawia się bardzo często postać kobiety - Camille Claudel i jej twarz jest w wielu jego pracach, które przedstawiają wizerunki kobiet.

10 maja 2021 - Marta Szymielewicz - Kosiarz (2011)

2021-05-10
Karolina Leśnik Fot. M. Jasińska

Karolina Leśnik Fot. M. Jasińska

Marta Szumielewicz - Kosiarz (2011) Fot. bwa

Marta Szumielewicz - Kosiarz (2011) Fot. bwa

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.19

Karolina Leśnik - Patelczyk dyrektorka Galerii Miejskiej bwa w Bydgoszczy i kolejna postać, którą dzisiaj zaprezentujemy. Młoda, niezwykłe utalentowana artystka, która mieszka i tworzy w Bydgoszczy.
- Tak, opowiem dzisiaj o pracy, którą namalowała Marta Szymielewicz. Urodziła się w 1991 roku, związana jest z bydgoskim liceum plastycznym, studiowała na wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu. Studia ukończyła w 2016 roku, a praca, o której opowiem jest w kolekcji bwa od roku 2017. Wówczas jeszcze galeria także wystawiała w hotelu Brda, w sumie zakończyliśmy współpracę jakieś 2 lata temu i w hotelu przez lata pokazywaliśmy dosyć dużo wystaw.

W 2017 roku Marta Szymielewicz miała u nas wystawę, na której prezentowaliśmy tę pracę. One powstały w ciągu czterech, pięciu lat poprzedzających właśnie ten rok 2017 i wtedy też po tej wystawie zapadła decyzja o zakupie pracy do kolekcji. Kupiliśmy ją, bo jest to praca datowana na 2011 rok, czyli sam początek edukacji Marty na studiach. To taka praca może zapowiadająca jej twórczość. Myślę, że to jest zawsze dla Galerii też ciekawa kwestia, żeby nabywać takie wczesne prace i później obserwować co z tymi artystami się dzieje, daje to dużą satysfakcję.

Praca nosi tytuł „Kosiarz” jej wymiar to 150 x 100 cm, więc jest dosyć dużych wymiarów. Gdybyśmy mieli tak opowiedzieć co tam widać, to widać tego tytułowego kosiarza, czyli postać, ale niepełną postać, z takiej trochę żabiej perspektywy, jakbyśmy z dołu patrzyli na tego mężczyznę.

To jest na pewno kosiarz dwudziestowieczny, bo kosi za pomocą kosiarki elektrycznej.
- Tak, co ważne widać dłonie na drążkach, które ją trzymają i zapewne gdzieś tam kosiarz biega po jakimś ogródku, żeby tę trawę ściąć. Co ciekawe w tej pracy ten temat trawy jest bardzo interesująco potraktowany, bardzo abstrakcyjnie, bardzo płasko wręcz plakatowo. Nie ma tam jakiegoś takiego trzeciego wymiaru i myślę, że artystka pokazała jakby taki swój pazur, co często Marta też w swoich pracach robi. Bo są to obrazy, które są niesamowicie wnikliwe, że możemy zobaczyć dosłownie etykiety na butelkach, z kompletnym zapisem, co się w nich mieści. Ale są też takie prace, gdzie ona skupia się na postaci, na samym takim, jak to sama nazywa, błahym trochę temacie.

Przypuszczam, że na obrazie jest dziadek. Marta dzieciństwo spędziła bardzo blisko z dziadkami i w swojej twórczości często do tego się przyznaję. Bardzo ładnie o tym opowiada, że ci dziadkowie, ten dom dziadków i czas, który razem spędzali, był takim czasem idyllicznym. Oni już nie mieli tych zobowiązań, które mieli rodzice, czyli już byli na emeryturze i to życie u dziadków związane było z działką, z wyjazdami. Marta kojarzy to z takim niesamowitym czasem, gdzie ich obserwowała i myślę, że właśnie ta wrażliwość jest bardzo ważna w jej twórczości, to wrażliwość na takie niuanse.

I właśnie to, że ona ten cały cykl prac, który robi poświęca swojej rodzinie. Wykorzystuje te sytuacje, które widzi codziennie i jakby nie szuka jako artystka inspiracji w jakiś takich wzniosłych rzeczach, tylko po prostu wystarczy jakiś taki mały kadr, zdjęcie pewnie szybko rzucone komórką, czy film nagrany. I na podstawie tego materiału mogą powstać prace.

Bardzo śmiało używa kolorów. Te prace aż tak krzyczą kolorami. To jest niesamowite, bo działa tak bardzo energetycznie. Te prace dotykają czasami tematów ważnych, też mówiących o różnicy pokoleń, o jakimś takim czasie, który odpłynął, o tym, że jej dziadkowie są trochę też z innej epoki. Wychowali się bez telewizora, bez tych wszystkich mediów.

Marta trochę postrzega ten rodzaj swojej sztuki, jak taki łącznik międzypokoleniowy. Więc te prace są złożone, być może kiedy odbiorca spotka się z pojedynczą pracą, to nie jest w stanie przeanalizować tak, ale mając kilka prac do wgląd, to widzimy, że się pojawiają te same postaci, w różnych sytuacjach działkowych.

Marta Szymielewicz zgłosiła też w tym roku swoje prace w takim konkursie, który ogłosiliśmy jako galeria. Konkurs związany z projektem, który robimy razem z Mannheim. Marta została wybrana jako jedna z dziesięciu artystów, którzy będą reprezentować to bydgoskie środowisko na tych wystawach.

Wiemy jaką pracę będzie prezentować?
- Trzy prace. Będzie można je zobaczyć najpierw w Mannheim, a później też w Bydgoszczy, więc każdy będzie mógł przyjść i zobaczyć. Na tych pracach, które się zakwalifikowały są też dziadkowie Marty i do tego też będzie taki dodatkowy tekst, opisujący jak właśnie artystka widzi swoją twórczość.

W tej chwili Marta zajęta jest swoim doktoratem, który robi na Akademii w Gdańsku. Oprócz tego, że studiowała w Toruniu, to studiowała przez krótki czas jeszcze w Palermo, współpracowała też z uczelnią w Chorwacji. Znamy się z Martą, więc też jakby wiem, że ona jest taką osobą, której wszędzie jest pełno, bardzo towarzyską i niesamowicie wrażliwą na szczegóły, na takie kwestie międzyludzkie i myślę, że ta twórczość bardzo dobrze to oddaje.

3 maja 2021 - Jan Matejko - Konstytucja 3 Maja (1891)

2021-05-03
Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Jan Matejko Konstytucja 3 Maja Fot. wikipedia

Jan Matejko Konstytucja 3 Maja Fot. wikipedia

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.18

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.18 (PiKtogramy)

Dziś zajmiemy się wielkim dziełem Jana Matejki, namalowanym pod koniec jego życia, to Konstytucja 3 Maja.
Profesor Dariusz Markowski - Czy to dzieło wzbudza podziw, dzieło monumentalne…?
- Jak patrzymy na twórczość Matejki, to czy ono jest monumentalne? Nie wiem, są bardziej monumentalne obrazy niż Konstytucja 3 Maja. Tym bardziej, że nie jest to aż tak wcale wielkie dzieło, bo to zaledwie 2,5 x 4,5 metra, czyli to nie jest jakiś obraz wyjątkowo wielkich formatów.

Podobno Matejko nie lubił malować wydarzeń osiemnastowiecznych.
- Nie lubił, ale nie lubił ze względu na sztuczność tych czasów. Pewnie nie do końca pasowała artyście cała otoczka tej historii, czyli panująca wówczas moda, kolory tej epoki, peruki francuskie. To pewnie nie do końca się podobało artyście. Patrząc na twórczość Matejki, to jest to twórczość, którą się bardzo często porównuje do takiego Bizancjum. No bo jak spojrzymy na te obrazy, to one są wręcz jak sceny świetności państwa egipskiego i rzeczywiście one są tak przytłoczone ilością postaci, kolorytu, tego wszystkiego, co się dzieje. Kiedy ma do czynienia z taką sztuką XVIII wieku, to wydaje mu się ona stosunkowo płaska.

To dlaczego się zdecydował na malowanie wydarzenia z końca XVIII wieku?
- Dlatego, że starał się w jakiś sposób notować malarsko te wszystkie ważne wydarzenia z historii Polski, a Konstytucja 3 Maja jak najbardziej się w to wpisywała, tym bardziej, że maluje ten obraz na stulecie. Czyli jest to szczególna okazja, żeby taki obraz wykonać.

Ale Matejko nie zdążył na stulecie.
- I zdążył i nie zdążył, bo Matejko był w pewnym sensie człowiekiem bardzo pracowitym, ale też był perfekcjonistą. Kiedy patrzymy na jego szczegóły i detale, spojrzymy na jego twórczość z punktu widzenia malarskości, z punktu widzenia haptyczności materii, czy tak zwanego mimetyzmu, jak często się mówi w sztuce, to niewątpliwie te elementy są dostrzegalne. W związku z tym, pewnie u innych artystów byśmy nawet nie zwrócili uwagi na te detale, natomiast u niego ten szczegół jest bardzo istotny.

Ten obraz praktycznie na tę rocznicę był niemalże skończony. Brakowało pewnych detali, pewnych elementów, takiej drobiazgowości w tym obrazie, ale myślę, że dla takiego podrzędnego widza w żaden sposób to nie było zauważalne. Pewnie dlatego on pozwolił sobie na to, żeby wystawić obraz dla publiczności na półtorej doby w Krakowskich Sukiennicach.

Ten obraz powstawał właściwie takimi partiami.
- Jak każde niemalże jego dzieło.

Tak, ale twarze były malowane prawie na końcu.

- I to jest taka zasada u niego. Rzeczywiście, najpierw komponował sobie jakiś taki schemat tego obrazu, bo zresztą znany mniejszy szkic Konstytucji 3 Maja jest w Muzeum Narodowym w Warszawie. Tam dokonuje pewnej takiej kompozycji, rozmieszczenia postaci, ułożenia planów i dopiero później stopniowo je zagęszcza.

Kiedy już tworzy dane dzieło, to zaczyna od rozrysowania linii, od rysunku. Następnie od wprowadzenia szat tła, nazwijmy to takiej perspektywy powietrznej. Choć patrząc na pozostałe jego dzieła, to takich aż wielkich planów tam nie ma, no ale niemniej stara się to stopniowo zapełniać i rzeczywiście te twarze są właściwie takim ostatecznym akcentem malarskim.

I co mamy na tym obrazie, bo to nie jest takie dokładne oddanie, jak gdyby fotografia danego wydarzenia.
- Zupełnie nie jest to oddanie, ponieważ cały akt podpisania Konstytucji miał miejsce w sali senackiej, natomiast tutaj Matejko stworzył pewną narrację. I to jest rzecz u niego dość powszechna, bo jeżeli spojrzymy na wszystkie jego obrazy, to ja często myślę, że te obrazy są świetnymi kadrami wręcz filmowymi.

To jest tak, jakbyśmy zatrzymali pewien fragment dobrego filmu i nawet myślę, że w wielu polskich filmach te obrazy Matejki się przewijają. Choćby w Bitwie pod Grunwaldem, gdzie niewątpliwie ta kolorystyka, ta sceneria, ujęcia niektóre nawet planów filmowych są dosłownie wzięte wprost niemalże z fragmentów obrazu Matejki. To jest też taka właśnie specyficzna narracja, że jest to pewien pochód, bo mamy pochód posłów, którzy wychodzą z Zamku Królewskiego, idą do katedry Świętego Jana Chrzciciela w Warszawie.

I oczywiście takim głównym akcentem tego obrazu jest postać Marszałka Sejmu Wielkiego Stanisława Małachowskiego, która jest też ciekawa, bo jest on niesiony przez dwie postaci, mianowicie niesie go poseł ziemi krakowskiej Aleksander Linowski i ziemi poznańskiej Ignacy Zakrzewski. To nie jest też bez znaczenia, że te postaci go niosą, bo to są najważniejsze osoby. I tutaj też Matejko dokonuje takiej pewnej narracji, pewnej opowieści, bo pokazuje też postaci, które się gdzieś tam w tej całej scenerii ukazują.

Widzimy w tle na przykład Tadeusza Kościuszkę ze sztandarem Obojga Narodów. Kościuszkę, który zresztą jest ranny, a on w rzeczywistości dopiero ma być rany, kilka lat później, bo w 1794 roku podczas bitwy pod Maciejowicami. Wreszcie mamy tutaj również postać króla, która jest ukazana w stroju koronacyjnym. Król wchodzi do katedry w stroju koronacyjnym i to jest totalne nieporozumienie, bo z jakiej racji on ma być w takim stroju?

Tutaj mamy taki szereg różnego rodzaju rozbieżności. Jedną z postaci, która też wita na schodach króla, jest Jan Dekert, czyli wówczas już nieżyjący burmistrz miasta stołecznego Warszawy, których jest chyba tylko i wyłącznie takim elementem, a właściwie pewną postacią, która ma pokazywać, że sama konstytucja również bierze pod uwagę prawa miast i to jest taka symboliczna postać.

Tutaj pokazanych postaci jest co niemiara, bo mamy również ujęcia Józefa Poniatowskiego, który jest wówczas dowódcą garnizonu warszawskiego. Jest taka bardzo istotna scena, która rozgrywa się w dolnej części tego obrazu, bo rzeczywiście całe dzieło składa się z takich kilku drobnych ognisk malarskich.

Jedna z takich scen jest na dole, gdzie poseł ziemi kaliskiej Jan Suchorzewski, on był przeciwnikiem Konstytucji, on chce zamordować swojego syna, ze względu na to, że nawet kiedy ten sam akt podpisania odbywał się w sali senackiej, stwierdził, że jeżeli ta konstytucja zostanie podpisana, to nie chciałby, żeby jego syn żył w takim kraju. W związku z tym jest tu symboliczna scena, kiedy za rękę go łapie ówczesny poseł inflancki Stanisław Kublicki, który z kolei był zwolennikiem strony reformatorskiej.

Tu jest jeszcze taka fajna scena, że temu właśnie Suchorzewskiemu wysypują się karty. Te karty są też symboliczne, bo one mają być jakby takim symbolem przekupstwa. Ponieważ Suchorzewski bardzo kiepsko grał w karty, ale rzeczywiście w tym czasie wygrywał duże sumy, prawdopodobnie był to właśnie sposób przekupstwa jego i tu w taki fajny sposób pokazuje to właśnie Matejko.

Mógł spokojnie pominąć postać Stanisława Augusta Poniatowskiego, bo przecież nie uczestniczył w tym pochodzie.

- Nie uczestniczył i król podobno też wchodził zupełnie innym wejściem do kościoła. W związku z tym nie musiał być pokazany.

Jednak jest pokazany, czyli to jest pewnego rodzaju felieton na temat?
- Myślę, że jest to felieton, a może jest to pokazanie świadome tej rozgrywki, która się działa i o to tu chodzi. Tam jest bardzo dużo postaci i każda postać jest w jakiś sposób naznaczona, bo przecież jest też osoba Andrzeja Zamoyskiego, który jest uznawany za takiego autora kodyfikacji prawa i rzeczywiście jest postacią bardzo istotną, znaczącą też w tym przedstawieniu.

Podobno wypożyczono Matejce stroje, które mógł kopiować.
- To zawsze robiono, tylko on miał cały taki zbiór różnego rodzaju, nazwijmy to „gadżetów malarskich”, a może rekwizytów malarskich. Tak jak dziś studenci Akademii Sztuk Pięknych się uczą, kiedy ustawia im się tak zwane martwe natury, lub różnego rodzaju inne przedmioty, to malują również elementy ciała, a więc to jest bardzo istotne w nauce.

I tutaj Matejko też miał takie właśnie różnego rodzaju przybory malarskie, rekwizyty, które mu służyły do takiego tworzenia tych scen, ale to nie tylko on. Patrząc wówczas na tych malarzy końca XIX wieku, czy początku XX wieku, to w tych pracowniach wielu artystów no choćby Brandta, Alfreda Wierusza-Kowalskiego, to na zdjęciach widać wyraźnie, że tam jest ogromna ilość różnego rodzaju strojów. Pojawiają się też siodła, które gdzieś są umieszczone w różnych miejscach, po to, żeby często w tych światłach malowano daną postać, ubraną w konkretny mundur. I tak to mniej więcej u Matejki też wyglądało.

Czy to było oczywiste, że skoro Matejko był takim detalistą, perfekcjonistą, że udostępnił nieskończony obraz publiczności?
- Myślę, że to była taka wyjątkowa sytuacja, bo zapewne nie czuł się sam dobrze ze względu, tak jak mówiliśmy, był on rzeczywiście perfekcjonistą i w związku z tym pokazanie obrazu nie do końca ukończonego mogło być dla niego pewnym dyskomfortem. I dlatego jest tylko tak krótki czas pokazania tego obrazu i szybciutko, że tak powiem, obraz został zabrany, po to, żeby został dokończony.

Jak ten obraz został przyjęty i odebrany?
- Nie do końca wiemy, ale myślę, że został dość dobrze przyjęty. Jak wszystkie dzieła Matejki, bo patrząc na ówczesne czasy, to Matejko był taką osobą bardzo istotną w sztuce. To była pewna wyrocznia, to niemalże postać, która była nie do ruszenia. Przecież jak Matejko wchodził do szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie jako dyrektor, to panował tam taki strach, że wchodzi mistrz. Był on niewątpliwie postacią bardzo istotną i wszystkie jego obrazy były dobrze przyjęte. Był takim guru wielu artystów.

26 kwietnia 2021 - Władysław Podkowiński "Szał uniesień" (1894)

2021-04-25
Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

"Szał uniesień" Fot. album

"Szał uniesień" Fot. album

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.17

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.17 (PiKtogramy)

Profesor Dariusz Markowski opowiada o jednym z ostatnich obrazów Władysława Podkowińskiego "Szał uniesień".

Profesor tym razem wybrał obraz, który chyba jest najczęściej reprodukowanym polskim dziełem.

- Nie zgodzę się z tym.

No to będziemy się kłócić... Władysław Podkowiński „Szał”, obraz z 1894 roku, a więc namalowany krótko przed śmiercią artysty.

- Tak, powstał rok przed śmiercią Podkowińskiego.

I znowu twórca, który dożył zaledwie 29 lat. „Szał uniesień” chyba każdy ten obraz widział.
- Widział, ale nie zastanawia się nad tym co w ten „Szał” przedstawia i jaka była idea samego artysty. Jeżeli spojrzymy na ten obraz, to na tle właściwie twórczości samego Podkowińskiego, on jest zupełnie odrębnym dziełem, czymś zupełnie innym. No bo wszyscy pewnie znamy go z ilustracji, które wykonywał między nimi do Tygodnika Ilustrowanego, do Wędrowca. Wykonywał też szereg portretów.

Wyjeżdża w 1889 roku do Paryża i kiedy wraca z tego Paryża, tworzy bardzo duży cykl pejzaży, przede wszystkim przedstawiających sielski pejzaż wiejski, między innymi Mokrą Wieś, do której często jeździł. Jakbyśmy spojrzeli na te obrazy, to mamy wręcz przeniesienie do francuskiego impresjonizmu i to zarazem w tym rozwibrowaniu powierzchni, jak i również w kolorycie. To są bardzo jasne prace, dominuje tam zieleń i fiolety, błękity, pojawiają się gdzieś soczyste żółcienie, a więc zupełnie jakby coś innego.

I nagle, w sumie nie w tak odległym czasie, bo te pejzaże są mniej więcej z roku 1892, natomiast po dwóch latach artysta pokazuje, na jednej z wystaw towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, obraz przedstawiający nagą kobietę na wzburzonym wierzchowcu. Ona jest ukazana w taki dziwny sposób i co ciekawe pokazana na obrazie o stosunkowo dużych wymiarach 3 metry na 2,70. Do tej pory uważano, że duże formaty są w pewnym sensie zarezerwowane dla scen historycznych, bitewnych, a tu nagle Podkowiński pokazuje duży obraz, na którym jest scena zupełnie wręcz nieoczekiwana.

Jakbyśmy się zastanowili nad tym, co on przedstawia, to ja się do końca nie zgodzę z tym, co wielu krytyków w nim widzi. Bo w jakiej przestrzeni ukazany jest ten wierzchowiec, do końca nie wiemy. Niektórzy twierdzą, że dolnymi nogami się odbija od jakiejś skały, natomiast przed sobą ma przepaść. Ja nie do końca to widzę, poza tym możliwe, że ten koń jest przedstawiony w jakimś bezmiarze, w zupełnie czymś odrealnionym, poza tym czy on skacze, czy on spada, to też jest bardzo różnie odbierane.

Z kolei patrząc na same kolory tego obrazu, jest to tyle też ciekawe, że Podkowiński przygotowywał się do namalowania tej sceny od dawna. Mało kto wie, że on miał kiedyś możliwość obserwowania takiego zjawiska, kiedy będąc właśnie w Mokrej Wsi pani Wincentyna Karska, zaprzyjaźniona z Podkowińskim, została niemalże porwana przez wierzchowca. On zobaczył rzeczywiście to wydarzenie, które mu utkwiło w pamięci.

Nawet będąc już w Paryżu, myślał właśnie o namalowaniu tej sceny, stąd mamy bardzo dużo szkiców do tego obrazu. Na nich widać też wyraźnie jak się zmieniał koloryt tych obrazów. Taka pierwsza przymiarka kolorystyczna była w kolorach wręcz ultramarynowych, w takich błękitach.

A tutaj nagle mamy obraz, w którym dominują kolory: złotawy i brązy, gdzie cała prawa strona jest bardzo ciemna. Gdzie mamy to światło padające z lewej strony, a właściwie jedynym elementem, który przykuwa wzrok widza, jest bez wątpienia postać nagiej kobiety i jej rudych, bujnych włosów.

Jakbyśmy dzisiaj spojrzeli na realność takich postaci, zarazem konia jak i kobiety, to są totalnie odrealnione, bo takie istoty by nie mogły żyć. Wreszcie warto też wspomnieć o tym, że obraz ten jest w jakiś sposób symbolicznie naznaczony, bo odchodzi całkowicie od podejścia impresjonistycznego i zaczyna iść w kierunku symbolizmu. Do tego jeszcze pełnego ekspresji.

Czy wiemy kto na tym wierzchowcu jedzie, albo kto jest wtulony w tego wierzchowca?

- Myślę, że wiemy, choć to nie jest takie jednoznaczne.

Z tym związany jest też skandal.

- Skandal to może nie do końca, to pewna przygoda życiowa samego malarza, który jak wspomniałem jeździł, między nimi do Mokrej Wsi, do rodziny Kotarbińskich. Właścicielem majątku był jego przyjaciel, malarz - Miłosz Kotarbiński, który miał piękną żonę Ewę, w której Podkowiński się po prostu zakochał.

W ogóle warto też wspomnieć, że jak patrzymy na jego obrazy, na przykład „W ogrodzie”, jest taki obraz Podkowińskiego, jeszcze z okresu impresjonistycznego, to tam maluje dwóch chłopców, gdzie jeden podlewa konewką roślinki i to jest późniejszy profesor filozofii - Tadeusz Kotarbiński. Ale rzeczywiście uważa się, że podkochiwał się w Ewie Kotarbińskiej i ta postać nagiej kobiety ma rysy wspomnianej osoby. Czy tak rzeczywiście jest, trudno powiedzieć, natomiast niewątpliwie była to, tak myślę, bardzo nieszczęśliwa miłość, która w jakiś sposób, możliwe właśnie, że w tym obrazie się urzeczywistniła.

Warto też jeszcze wspomnieć, że artysta zachorował na gruźlicę, która to doprowadziła go do kresu życia, natomiast w ogóle Podkowiński nie czynił żadnych działań, które mogłyby w jakiś sposób go od tej choroby odsunąć i przedłużyć mu życie. On właściwie był przygotowany na to i to jest wręcz takie niesamowite, że właśnie w taki sposób artysta świadomie odchodzi, świadomie gaśnie, do tego malując ten niezwykły obraz, który jest takim jakby jego zakończeniem.

Choć ja jeszcze wspomnę o takim jednym obrazie, który pojawia się na krótko przed jego śmiercią. To jest „Marsz żałobny Chopina”, który powstaje krótko przed śmiercią artysty i to jest taki obraz, który pokazuje podejście do życia samego Podkowińskiego. Na obrazie jest przedstawiony pejzaż z cyprysami, gdzie na niebie kłębią się kruki, natomiast na dole idzie kondukt aniołów niosący postać kobiety. Do tych aniołów skierowana jest postać męska z rozpostartymi ramionami, postać bardzo cierpiąca, pokazująca żal. Postać która, jak stwierdzono, ma rysy samego Podkowińskiego.

Tu właściwie mamy takie zakończenie życia artysty, poprzez pokazanie tego obrazu. Ten obraz niedokończony przez niego, natomiast został pokazany jako takie czołowe dzieło na pośmiertnej wystawie, którą zorganizowano bardzo szybko po jego śmierci.

Powiedzmy, że ten obraz „Szał uniesień”, o którym dzisiaj mówimy, wzbudził bardzo wielkie zainteresowanie. W krótkim czasie obejrzało go kilka tysięcy osób.
- Tak 12 tysięcy. I to myślę, jest warte wspomnienia, że ten jest bardzo jak na te czasy szokujący, wręcz erotyczny, a właściwie nie stworzył on czegoś w jakiejś wielkiej negacji. Oczywiście były różnego rodzaju polemiki na temat tego obrazu, na przykład Stanisław Karpowicz pisał w takiej rozprawie: „Czyż można wyobrazić sobie zmysłowość, w bardziej nagiej, w bardziej potworniejszej formie?” a jeszcze uważa, że: „niewątpliwie jest na tym obrazie pokazanie jakby wcielenie zmysłowego związku zwierzęcia z człowiekiem, w imię tylko jednej, dosłownie jedności żądzy”. Wręcz niewiarygodne podejście do tego tematu.

Niemniej, tak jak mówiłem, obraz wzbudził wielkie zainteresowanie i wszyscy uważali, że to nie jest jakieś dzieło, które jest szokujące, które jest w jakimś sensie bardzo erotyczne. Oczywiście pokazuje nam potężną siłę erotyki, pokazuje niewątpliwie to uniesienie, bo tytuł tego obrazu jest właściwie „Szał uniesień”.

Zadaje tutaj teraz pytanie, jak daleko stąd do takiego modnego wówczas stwierdzenia Przybyszewskiego: „Na początku była chuć. Nic prócz niej, wszystko z niej” i właściwie aż się prosi, żeby ten obraz był w pewnym sensie taką narracją, czy właściwie pokazaniem tego wszystkiego, co się wtedy działo.

Myślę, że warto wspomnieć, że wielu młodych wówczas artystów, nie tylko myślę o malarzach, ale również i pisarzy jak choćby Kazimierz Przerwa-Tetmajer, uważali to dzieło za wybitne, za bardzo wartościowe, za bardzo wielkie. Uważano, że ono jest w pewnym sensie takim dziełem dekadentyzmu, a więc w związku z tym stało się ono też dla tych młodych na pewno symbolem, takim dziełem przechodzenia w coś nowego, wręcz takim manifestem sztuki.

To dlaczego po kilku dniach artysta pociął ten obraz?

- No właśnie, dlaczego pociął? Różnego rodzaju są na ten temat opinie. Sam artysta właściwie nie do końca się wypowiadał, natomiast uważał, że wystawa i tak dobiegała końca, więc łatwiej mu było: „zamiast zwijać obraz, go pociąć”. Czy rzeczywiście to jest prawda? Myśl, że nie. Sądzę, że to kwestia takich nieszczęśliwych doznań.

To jest też ciekawe, że on dosłownie przed zakończeniem tej wystawy przychodzi, prosi woźnego o drabinkę, staje na tych schodkach i tnie ten obraz aż w 16 miejscach. Warto też nadmienić, że 12 tych tak zwanych ciosów, skierowanych jest na ciało kobiety!

Przypadek?
- No właśnie czy przypadek, czy coś znacznie głębszego?

19 kwietnia 2021 - Marina Abramovic - Rhythm 0 (1974)

2021-04-18
Wacław Kuczma Fot. M. Jasińska

Wacław Kuczma Fot. M. Jasińska

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.16 (PiKtogramy)

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.16

Wacław Kuczma - dyrektor Muzeum Okręgowego w Bydgoszczy i powracamy do Mariny Abramovic. Mamy rok 1974, aż strach pomyśleć, że to prawie pół wieku.
- Tak – zaledwie brakuje 3 lat. To się działo w Neapolu, Południowe Włochy, Marina przedstawia ostatni z performansów z takiego cyklu, zatytułowany „Rhythm 0”. Performans to nie obraz, nie można go wiecznie oglądać. Można go zobaczyć raz, ewentualnie dwa, trzy razy na żywo. A z tego wydarzenia nie ma filmu, jest tylko slideshow, są zdjęcia.

Ona postanowiła zrobić taki performans, doświadczając własnego ciała, czyli zrobiła z siebie przedmiot, przedmiot sztuki i postanowiła przez 6 godzin stać nieruchomo w galerii. Obok niej, na stole leżały 72 przedmioty, między innymi: niebieska farba, dzwonek, bicz, szminka, siekiera, nóż kieszonkowy, widelec, perfumy, książka, kartka białego papieru, nóż kuchenny, gałązka rozmarynu, jabłko, miód, sól, cukier, skalpel, no i broń. To był pistolet i prawdziwy nabój, jeden nabój.

Ona przez wiele godzin stała w absolutnym bezruchu. Do galerii, do tego studia Mora przybyli goście, podejrzewam, że byli to goście, którzy wywodzili się z kręgów intelektualnych, artystycznych i naukowych, czyli ludzie o bardzo dużym poczuciu własnej odpowiedzialności, z poczuciem pewnych wartości, systemów, które w świecie obowiązują. No i działy się tam różne rzeczy, wieszano na niej łańcuchy, przyklejano do ciała zdjęcia, rysowano szminką i w pewnym momencie, po jakimś czasie, jeden z gości wziął do ręki pistolet, naładował go pociskiem i włożył go w dłoń Mariny. Następnie przesunął dłoń do skroni, już nie wiem do której, może do prawej i przesunął swój palec na spust...

W tym momencie część gości odsunęła tego osobnika od Mariny, wywiązała się bójka, przyszła ochrona i usunęła tego człowieka z galerii. Jednakże po tym zajściu, jak gdyby większość tych gości się rozluźniła, puściły hamulce i zaczęli wykonywać różne drastyczne rzeczy na ciele Mariny. Trwało to 6 godzin, a ona miała w pewnym momencie łzy w oczach, stojąc nieruchomo, patrząc gdzieś w jakąś tam przestrzeń. Po sześciu godzinach przyszedł właściciel galerii i powiedział, że performans jest zakończony i poprosił o rozejście się do domów. Wtedy ona spuściła wzrok w stronę gości, a oni się bardzo szybko rozpierzchli i opuścili galerię.

Ona została odwieziona przez szefa galerii do hotelu, została w tym hotelu sama i napisała później, że rzeczywiście poczuła się bardzo samotna, z tą traumą tego 6-godzinnego przeżycia, które ją spotkało. Konkluzja z tego performansu, którego już nie można zobaczyć i nie będzie można zobaczyć, jest taka, że gdy da się ludziom pozwolenie, gdy nie będzie obostrzeń, to są w stanie zrobić wszystko…

Tacy jesteśmy…
- I to jest dziwne, że ludzie, którzy teoretycznie mają pewien system wartości, w pewnych okolicznościach, kiedy nie są obserwowani i kiedy wolno im zrobić wszystko, to są w stanie zrobić największe świństwa, które istnieją. Okazuje się, że przesłanie tego performansu, nie wiem, czy takie miało być, czy się to trochę wymknęło spod kontroli, jest takie, że większość z nas, gdy nie jest obserwowana i gdy ma na to ciche przyzwolenie, jest w stanie zrobić każdą zbrodnię.

Przygotowując się do tej krótkiej opowieści, tak sobie pomyślałem, jak bardzo aktualny jest ten performans, w odniesieniu do dzisiejszych czasów, chociażby w Polsce. Wielu ludzi z wysokich sfer inteligencji, z wysokich sfer politycznych, z instytucji, które powinny dbać o porządek, zachowuje się w sposób karygodny. Może dlatego Mariny niektóre grupy społeczne w Polsce nie lubię, że obnaża ich wnętrze.

Jest to opowieść, która jest, tak jak mówiłem, dzisiaj bardzo aktualna, jest to jeden z najważniejszych chyba performansów w historii świata i on nie dotyczy tylko Polski. Dotyczy wielu miejsc na świecie.

Czy ona jeszcze kiedykolwiek pokazała tak drastyczne widowisko?
- Chyba nie, bo nawet „Usta Tomasza”, gdzie wicina gwiazdę sobie na brzuchu, nie jest aż tak dramatycznym performansem. Ona tam tylko działa ze swoim ciałem, nie udostępnia siebie publiczności.

Może powiedzieć, że ona też wyciągnęła wnioski, bo pewnie się nie spodziewała takiej reakcji ludzi, mimo wszystko z wysokich sfer?
- Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby tam znaleźli się ludzie nie posiadający w ogóle jakiegokolwiek systemu wartości. Ona mogła przewidzieć pewne zachowania, ale myślę, że aż tak daleko jej wyobraźnia nie dotarła, żeby móc sobie wyobrazić już taką skrajną sytuację pomiędzy nią a tymi widzami, którzy byli, jednak tak jak mówiłaś, z wyższych sfer, w państwie, które było i jest zaliczane do krajów, o bardzo wysokich standardach.

Bo przypomnijmy, że to się wszystko działo we Włoszech.
- Tak - 1974 rok Neapol.

12 kwietnia 2021 Edvard Munch - Pocałunek 1897

2021-04-12
Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

"Pocałunek" Fot. Magda Jasińska

"Pocałunek" Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Profesor Dariusz Markowski Fot. Magda Jasińska

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.15

Polskie Radio PiK - Spotkania ze sztuką odc.15 (PiKtogramy)

Edvard Munch, urodził się 12 grudnia 1863 roku, zmarł 23 stycznia 1944 roku. Norweg, malarz i grafik, artysta jedyny w swoim rodzaju, uznawany za pioniera nurtu ekspresjonistycznego w malarstwie.

Oprócz około 1700 obrazów, sporządził liczne rysunki i grafiki. Najbardziej znane są jego prace z lat 90 XIX wieku. Edvard Munch był uznawany za jednego z najlepszych ekspresjonistów i zdecydowanie za jednego z najlepszych artystów w ogóle w dziejach świata, chociaż bardzo często mówiono o nim jako o skandaliście i dziwaku, a niektórzy nawet mówili, że był malarzem brzydoty.


Myślę, że właściwie to była kwestia czasu kiedy Pan Profesor Dariusz Markowski wybierze kolejne dzieło i to właśnie będzie dzieło Edwarda Muncha.
- Dlaczego pani tak sądzi?

Chociażby przez jego związki z Przybyszewskim…
- No pewnie tak i przez Dagny Juel. Rzeczywiście, bo przecież zaczynaliśmy od Weissa i troszeczkę do tego wracamy.

Edvard Munch i „Pocałunek”. I teraz to muszę spytać, dlaczego akurat „Pocałunek”, a nie na przykład „Krzyk” - najbardziej znane dzieło Muncha.
- No tak najbardziej znane, ale myślę, że też troszeczkę takie wypaczające twórczość Muncha, bo nie możemy patrzeć na jego twórczość poprzez „Krzyk”, czy poprzez „Madonnę”, którą uważam za ciekawszy obraz niż sam „Krzyk”, czy „Dziewczyny na moście”. Wybrałem dlatego „Pocałunek”, ponieważ to jest takie dzieło dojrzałe Muncha, obraz pochodzący z 1897 roku, który powstał kiedy Munch tworzy w Berlinie. Myślę, że to jest takie dzieło bardzo dojrzałe, które pokazuje cały stosunek Muncha do sztuki, podejście do koloru, do faktury malarskiej.

Jak patrzymy na ten obraz, to zastanawiamy się, czy to jest pocałunek, a może jakaś agresja w tym pocałunku? Trudno powiedzieć ... bo w wielu obrazach Munch przedstawia kobietę jako wampira, jako wręcz postać taką, która wysysa krew z mężczyzny i właściwie patrząc na ten obraz, moglibyśmy po części odnieść też takie wrażenie. Choć ja myślę, że jednak to jest rzeczywiście pocałunek, w takiej bardzo monochromatycznej tonacji, z pewnymi akcentami barwnymi. No i właściwie możemy odpowiedzieć tak, że w tym obrazie widać wyraźnie pokazanie uczuć kolorem.

W ogóle Munch w swoich obrazach pokazuje swoje życie.
- Życie niełatwe, bo początkowo kiedy Munch zaczynał tworzyć, uważano go za malarza brzydoty, dosłownie nazywany był obrzydliwym ekspresjonistą. A wynikało to pewnie z tego, że artysta, zresztą jak sam powiedział - po swojej mamie przejął kruchość fizyczną, natomiast po ojcu skłonności do obłędu i wręcz szaleństwa. Myślę, że troszeczkę właśnie tego szaleństwa w jego życiu było, ale to szaleństwo nie tylko wynikało z przejęcia pewnych cech po swoim ojcu, ale ono zapewne wynikało również z tego, że Munch przeżył szereg różnych takich bardzo traumatycznych historii w swoim życiu.

Przecież kiedy jest tym małym dzieckiem, umiera jego mama, a niedługo później, kiedy artysta ma 15 lat, odchodzi jego starsza o rok siostra, Sophie. To rzeczywiście było dla Muncha takim ogromnym przeżyciem i myślę, że ta śmierć siostry w jakiś sposób wpłynęła bardzo mocno na dalszą twórczość artystyczną. Wtedy tworzy takie dzieło, w roku 1886, pod tytułem „Chore dziecko”, ono się nazywa niekiedy „Chora dziewczynka”. Obraz, który pokazuje w taki dziwny sposób, niektórzy mówią, że jakby artysta malował przez łzy i rzeczywiście on jest taki trochę zamglony, rozwibrowany. Patrząc na ten obraz, ma się wrażenie, że artysta pokazuje to cierpienie.

U Muncha cały czas przeplata się smutek z radością, z cierpieniem, a więc wiecznie gdzieś to cierpienie się pojawia, wynikające z jego i charakteru i z jego traumy życiowej, ale może i z miejsca, w którym funkcjonował, gdzie żył.

Ten berliński okres Muncha jest bardzo ciekawy, ale wystawa zakończyła się skandalem.
- Tak - ona miała miejsce dokładnie w roku 1892 i to była pierwsza wystawa Muncha w Berlinie i co ciekawe, nikt wtedy nie znał twórczości Muncha, więc to było pewne ryzyko, otwarcie tej wystawy. Ona miała miejsce na początku listopada 82 roku i rzeczywiście zawrzało, ponieważ jego twórczość uznano za obrażanie sztuki i praktycznie po tygodniu ona została zamknięta.

Ale niewątpliwie to był taki pierwszy moment, kiedy zrobiło się o artyście dosyć głośno, zaczęto uważać, że jest artystą kontrowersyjnym i w myśl tego, jak to się mówi „nieważne jak mówią, byleby mówili” - zaczęły się pojawiać się jego wystawy również w innych miastach.

Kiedy Munch przyjeżdża do Berlina przywozi ze sobą na Dagny Juel, wszyscy myśleli, że jest ona jego kochanką, jest osobą z nim związaną, nie wiem jak do końca było.. Spotykają się w miejscu zwanym „Pod Czarnym Prosiakiem”, gdzie przychodzi cała Bohema berlińska. Duży wpływ ma na niego Przybyszewski, który jest takim meteorem i on ten prym wiedzie. Niewątpliwie ten okres był bardzo znaczący dla Muncha. Podobno Munch był osobą wyciszoną, na ile jest to prawda, nie wiem, ale myślę, że wpływ Dagny był ogromny.

Munch kiedyś miał wieloletni związek z zamężną kobietą - Mille Thaulow, niektórzy uważają, że pojawiająca się na obrazach kobieta o rudych włosach to właśnie ona, sądzę, że nie do końca. Myślę, że w wielu obrazach to jest Dagny Juel, która naprawdę miała na niego ogromny wpływ i myślę, że ta Dagny, później Przybyszewska jest między innymi na obrazie Madonny i na wielu innych.

Czy to Przybyszewski odbił Dagny Munchowi?
- Czy odbił? No właśnie tego nie wiemy, ponieważ tak jak mówię, stosunek samego Muncha do kobiet był specyficzny. Nie wiemy na ile on się angażował w te relacje. Niektórzy mówią, że jego podejście do kobiet mogło wynikać również z epoki. Wówczas kobiety femme fatale jak najbardziej funkcjonowały i możliwe, że właśnie to spowodowało, że Munch w pewnym sensie bardzo unikał kobiet. Mimo to bardzo wielu kobietom się podobał, był przystojnym mężczyzną.

Uważał, że kobiety są pewnym takim demonem zła, które wysysa właśnie tą krew z artysty i starał się unikać tych kontaktów. To jest niewiarygodne, oddając się w pewnym sensie sztuce, w końcu odchodzi w samotności i bezdzietnie.

To może trzeba było wybrać obraz „Wampira”
- Nie, niekoniecznie, bo jest kilka obrazów „Wampira” , więc tutaj by było trudno wybrać taki konkretny. Ten „Pocałunek” mi się podoba, choć to jest co prawda kolejna wersja, bo tych pocałunków namalował kilka. A my mówimy o „Pocałunku” z roku 1897, który jest w muzeum w Oslo. To jest obraz, który właściwie miał zapoczątkować całą ideę tworzenia tego cyklu obrazów, który miał się nazywać „Fryz życia”.

Idea jego była taka, że miało być to kilka obrazów, o ile się nie mylę, 16, które miały tworzyć pewną zwartą kompozycję, gdzie każdy z tych obrazów był jakby napiętnowany kolejnym. To się do końca nie udało.

On rzeczywiście w swojej twórczości wielokrotnie powtarzał te swoje przedstawienia. Przecież mamy kilka wersji Madonny, również jest kilka wersji Krzyku, kilka wersji Pocałunku, a więc on do tej swojej wizji wracał.

Mogę jeszcze powiedzieć, mało kto o tym wie, że Munch w ogóle podchodził bardzo dziwnie do swojej sztuki. Na przykład zdarzyło mi się znaleźć informację, jak artysta traktował w ogóle swoją sztukę...

Co ciekawe zawsze mówił, że jedynym właściwie palcem, który może dotknąć jego dzieła, to jest Palec Boży, czyli mówiąc inaczej, poddawał te obrazy naturalnemu procesowi starzenia i niszczenia. Zawsze opowiadam studentom, że jest taki obraz, który się nazywa „W parku”, który jest upstrzony przez odchody ptaków. Dosłownie postawił ten obraz po namalowaniu pod drzewem po to, żeby właśnie te ptaki potraktowały go swoimi odchodami. Chciał, żeby te obiekty ulegały naturalnym procesom, które się dzieją.

W związku z tym ten kontakt jego z naturą. Są nawet zdjęcia pokazujące jego pracownię - po prostu obrazy są malowane w takiej przestrzeni niemalże ośnieżonej, czyli na powietrzu, są obrazy malowane na plaży, gdzie właściwie widać, że to słońce na nie dosłownie świeci i je po prostu niszczy.

Ostatnie lata spędził w Norwegii?
- Tak, spędził w Norwegii, w pewnej samotności. Pojawiają się wtedy obrazy artysty z młodą modelką, czyli właściwie tak jakby - muza i artysta. Zmienił się całkowicie. Przez te lata z takiego właśnie unikania kobiety femme fatale, do kobiety, która była jakimś jego wyzwaniem, jakąś muzą, natchnieniem.
Obrazy, rzeźby, grafiki, rysunki
- to wszystko można nie tylko oglądać
...można dzieł "słuchać i je poczuć".

Można czerpać prawdziwą przyjemność
z obcowania ze sztuką.
Nie trzeba się bać.


„Spotkania ze sztuką”
w każdy poniedziałek
w audycji „PiK-togramy”
ok. godz. 11.20
zaprasza

Magda Jasińska
Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies.

Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. Mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia. Więcej informacji można znaleźć w naszej Polityce prywatności

Zamieszczone na stronach internetowych www.radiopik.pl materiały sygnowane skrótem „PAP” stanowią element Serwisów Informacyjnych PAP, będących bazą danych, których producentem i wydawcą jest Polska Agencja Prasowa S.A. z siedzibą w Warszawie. Chronione są one przepisami ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych oraz ustawy z dnia 27 lipca 2001 r. o ochronie baz danych. Powyższe materiały wykorzystywane są przez Polskie Radio Regionalną Rozgłośnię w Bydgoszczy „Polskie Radio Pomorza i Kujaw” S.A. na podstawie stosownej umowy licencyjnej. Jakiekolwiek wykorzystywanie przedmiotowych materiałów przez użytkowników Portalu, poza przewidzianymi przez przepisy prawa wyjątkami, w szczególności dozwolonym użytkiem osobistym, jest zabronione. PAP S.A. zastrzega, iż dalsze rozpowszechnianie materiałów, o których mowa w art. 25 ust. 1 pkt. b) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, jest zabronione.

Rozumiem i wchodzę na stronę