Wokalistka i pianistka jazzowa.
"Miałam takie momenty w swoim życiu, kiedy chciałam rozejść się z muzyką, zżerała mnie trema - faktycznie tak było, kiedy grałam jako dziewczynka na fortepianie, ale właśnie muzyka jazzowa, rozrywkowa sprawiła, że te wszystkie występy przestały być takie straszne..."
Środa, 11 lutego 2015 - godz.18.10
Jest Pani nie tylko wokalistką, ale i pianistką jazzową.
- Zgadza się. Fortepian jazzowy kończyłam na wrocławskiej Akademii Muzycznej, wtedy nie było klasy wokalu jazzowego, ale nigdy tej decyzji nie żałowałam. Ten fortepian bardzo mi pomógł przy dalszym rozwoju.
Wcześniej był fortepian klasyczny?
- Tak, potem przewędrowałam przez wydział teoretyczno – pedagogiczny, który też był fajną przygodą w moim życiu. Miałam tam kontakt z harmonią, dyrygenturą czy prowadzeniem zespołów, wtedy miałam przerwę z fortepianem klasycznym i pewnie dlatego wybrałam później fortepian jazzowy.
Jest Pani obciążona genetycznie muzyką – chyba nie było innego wyjścia.
- Chyba nie było (śmiech). Ja też sobie nie wyobrażałam zajmować się czymś innym. Muzyka była moją największą pasją i nie widziałam życia poza muzyką.
Czego uczyła Pani babcia na Akademii Muzycznej?
- Babcia zajmowała sikę chóralistyką, prowadziła zespoły. Potem prowadziła zajęcia z wychowania muzycznego i przygotowywała kandydatów na studentów Akademii Muzycznej.
Potem tata zajmował się muzyką.
- Tata zajmował się dodatkowo muzyką, rodzice mieli inne zawody, tak więc dopiero ja i mój brat tę muzykę wtłoczyliśmy na nowo do domu. Oczywiście miałam takie momenty w swoim życiu, kiedy chciałam rozejść się z muzyką, zżerała mnie trema - faktycznie tak było, kiedy grałam jako dziewczynka na fortepianie, ale właśnie muzyka jazzowa, rozrywkowa sprawiła, że te wszystkie występy przestały być takie straszne. Pamiętam swoje pierwsze koncerty z big-bandem Aleksandra Mazura – on zaczął na scenie ze mną rozmawiać, pytać czy tempo jest odpowiednie i wtedy stwierdziłam, że to jest to.
Czy to Pan Aleksander Mazur był tym, który zaszczepił w Pani miłość do jazzu.
- Tak, zdecydowanie tak, to on powiedział, że powinnam się tym zająć. Podsyłał mi nagrania i zachęcał do improwizowania, bo wyznawał teorię, że dopiero improwizacja odróżnia wokalistów jazzowych od piosenkarzy.
Kto prowadził Pani klasę jazzowego fortepianu?
- Wówczas Piotr Kałużny, dziś to robią razem z Kubą Stankiewiczem, ale byli też i inni wielcy ze świata jazzu – Piotr Wojtasik, Grzegorz Nagórski.
Był rok 2001 kiedy zawitała Pani na Konkursie Wokalistów Jazzowych w Zamościu i zwyciężyła.
- To był wówczas bardzo ważny konkurs, przewodniczącym jury był Jan Ptaszyn Wróblewski, który dodał mi skrzydeł dając porady nad czym muszę jeszcze popracować. Na pewno dało mi to jakiś mały rozgłos w Jazz Forum, występy na kilku festiwalach, ale nic więcej. Dziś wokalistom jazzowym jest bardzo trudno – konkurencja jest coraz większa, a miejsc do grania coraz mniej.
I nagrała Pani wyjątkową płytę z piosenkami Władysława Szpilmana.
- Ze Szpilmanem była historia dłuższa. Po śmierci Władysława Szpilmana poznałam jego syna – Andrzeja, który zaproponował mi współpracę. Byłam w domu kompozytora i mogłam za pozwoleniem jego małżonki przebierać w piosenkach. Występowałam z Pawłem Perlińskim podczas prelekcji Andrzeja Szpilmana i to był taki czas kiedy mieliśmy trochę koncertów. Jeździliśmy po Europie, nawet były plany wydania płyty, ale nic z tego nie wyszło. Po paru latach postanowiłam powrócić do tego projektu. Zaprosiłam obok swojego kwartetu, w którym występują sami moi przyjaciele, znakomitego saksofonistę – Macieja Sikałę. Zawsze marzyłam, żeby nagrać z nim płytę. Niektórzy mi zarzucali, że płyta jest zbyt klasyczna, że za mało w niej nowoczesności. Taki był nasz zamiar, żeby nie wprowadzać zupełnie czegoś innego, żeby nie przeharmonizować i zmieniać. Płyta wyszła w 2013 roku niestety nie miała żadnej promocji, plany były wielkie, ale nic z tego nie wyszło. Cieszę się jednak, że ta płyta jest i że dotarła do wielu ludzi. Chcieliśmy, żeby kluczowym słowem była "miłość" i tak też się stało. Przepiękne teksty Brzechwy, Winklera, Gałczyńskiego czy Jurandota.
Łatwo się swinguje po polsku?
- Łatwiej niż myślałam. Mając wspaniałą sekcję rytmiczną za plecami bardzo dobrze się swinguje.
Gdzie Pani uczyła się "scatować"?
- Nigdzie instytucjonalnie. Najpierw przy Panu Aleksandrze Mazurze, potem od Marka Bałaty, ale regularnie się nie uczyłam i pewnie dobrze bo ten scat to jest osobliwy język, który oddaje indywidualność poprzez dobór sylab. One same przychodzą kiedy się improwizuje. Scat jest jednak różnie odbierany. Na pewno słuchanie improwizującego wokalisty wymaga wytrawniejszego słuchacza.