Niedawno obchodził pan swojej 75 urodziny, a ja mam takie wrażenie, że Pana muzyka jest coraz młodsza. To taka prawidłowość?
- Chyba tak. Cały czas pracuje z młodymi muzykami. Jako Wodnik ciągle jestem gdzieś do przodu, dalej i dalej.
A jak Pan potrafi wyłuskiwać tych nowych, młodych muzyków, których potem Pan promuje? No bo przecież wystąpić u boku Michała Urbaniaka, czy nagrać z nim płytę to jest niezła promocja.
- Nie wiem, po prostu jak słyszę kogoś utalentowanego, albo kogoś grającego, piszącego coś ciekawego, czy śpiewającego to natychmiast biorę telefon do niego i jak jest tylko okazja, to się spotykamy. Z tego później wynikają dobre projekty, pomysły na dalszą współpracę i tak dalej.
No i mamy nowe twarze jak chociażby Marek Pędziwiatr, czy Patrycja Zarychta, to są rzeczywiście nazwiska, o których pewnie już niedługo będziemy częściej słyszeć.
- W każdym razie mają potencjał. To są gotowi artyści i dlatego z nimi współpracuję. Oczywiście mam na płycie też swój zespół Urbanator z takimi muzykami jak Michael Patches Stewart, czy Marcus Miller.
Co jest potrzebne do wypromowania tych młodych twarzy? Wystarczy jakiś odpowiedni impuls, wskazanie im pewnej drogi, czy oni po prostu już tą drogę sami obierają.
- Wydaje mi się, że samo uczestniczenie w odbywających się od 12 lat warsztatach Urbanator Days, pobyt wśród świetnych muzyków, których zawsze sprowadzam na takie warsztaty, samo zagranie u boku kogoś kto ma pasje. To wszystko... a co się dzieje dalej – nie wiem? Przecież ja tego nie kontroluje.
A czy uczenie sprawia Panu przyjemność?
- Zawsze powtarzam, że ja nie uczę. Nie mam zmysłu pedagogicznego, po prostu spotykamy się z kilkudziesięcioma albo nawet z ponad setką w większych miastach uczestników i po prostu kolegujemy się muzycznie. Robimy wspólnie jakieś utwór, który następnego dnia wykonujemy ze wszystkimi uczestnikami, albo często zdarza się, że z tymi najlepszymi, albo najodważniejszych i już. Po prostu takie "antyszkolenie". Mnie się wydaje, że szkolenie nie jest najważniejszym, nawet powiedziałbym, że często ktoś kto skończy jakieś studia muzyki rozrywkowej i jazzu to sobie robi "ała", ponieważ będzie jedynie sprawnym rzemieślnikiem. Jeżeli nie ma talentu i nie ma gdzieś tej duszy i tej pasji, to to zawsze wyjdzie. Nie wystarczy być pracowitym, talent jest jednak nieodzowny.
Czyli jednak talent, a Pan wie o tym najlepiej, bo przecież był Pan utalentowanym dzieckiem, mimo że nie pochodził Pan z rodziny o korzeniach muzycznych. Można nawet powiedzieć, że był Pan takim trochę - cudownym dzieckiem, skoro trafił Pan do profesora Tadeusza Wrońskiego.
- Byłem małym wirtuozem. Chciałem połączyć granie muzyki klasycznej na skrzypcach z grą jazzu na saksofonie. Nigel Kennedy potrafi łączyć te dwa światy na skrzypcach i to z dużym powodzeniem. U mnie jazz wziął górę, to było możliwe, bo dostaliśmy wówczas tyle kontraktów, że zaczęliśmy jeździć i to moje życie od 1960 roku to jedna podróż. Cały czas jestem gdzieś podróży.
Nowy Jork stał się Pana takim miejscem do życia i tworzenia. Na czym polega właściwie magia Nowego Jorku.
- Tam przede wszystkim dookoła jest muzyka jazzowa, która jest bardzo do przodu. Tam jest też bardzo mocna ulica, większość muzyki jazzowej czy hip-hopowej pochodzi z ulicy, stąd też we wszystkich tych moich nazwach jest Urb... Urbsymphony czy Urbanator Days, ten element miejskości, czyli Urban pojawia się w każdym moim projekcie .
Stworzył Pan nowy styl, o to chodzi w życiu muzyka, żeby nie tylko być od twórcą, ale żeby stworzyć swój własny język.
- Chyba tak, sama chęć wyjazdu do Nowego Jorku była powodowana tym, że ja czułem tą muzykę jako nastolatek i po prostu chciałem się tam znaleźć i sprawdzić u źródła, u boku czarnych geniuszy, którzy stworzyli tą muzykę, czy ja, czy mój feeling, czy moje czucie jest właściwe. No i okazało się, że tak.
Nie miał Pan żadnych kompleksów grając na początku w Stanach. Choć pierwszą płytę w Stanach stworzył Pan z polskimi muzykami, natomiast od początku grał Pan też z amerykańskimi jazzmanami.
- Ku totalnemu zdziwieniu wytwórni Columbia poprosiłem, żeby sprowadzić polski zespół. Oni zdziwieni powiedzieli "Przecież jesteś w Centrum Muzycznym świata, masz do dyspozycji najlepszych muzyków" . Ja im odpowiedziałem - tak, ale oni nie grali ze mną 5 lat.
A jak Pan trafił do wytwórni Columbia?
- taksówką (śmiech)
A kto był Pana pierwszym takim inspiratorem: Louis Armstrong, czy już od razu właściwie muzyka bardziej nowoczesna?
- Tu jest anegdota. Jako jedyny w klasie miałem płytę Armstronga. A wtedy płyty były niedostępne. Pamiętam że przeciętna pensja wynosiła 1500 zł na miesiąc, a taki nowy winyl Armstronga kosztował 3 tysiące. Ja go miałem jedyny w klasie, byłem z tego dumny. Kolega pewnego dnia mi powiedział, że dostał od rodziny z Anglii płytę, ale tego się nie da słuchać. To był Miles Davis. Puściłem ją i oszalałem. Natychmiast wymieniłem się z nim, dając mu swojego Armstronga.
I tak ten Miles Davis jednak siedział w Pana sercu przez jakiś czas?
- I do dziś siedzi. To jest największy wpływ, największy artysta, każde spotkanie z nim to było wielkie przeżycie.